Bezinteresowność.
Nie odrywając wzroku od ognia, uśmiechnęła się łagodnie.
– Byłoby miło z twojej strony, mój panie, gdybyś zapłacił mi z góry.
Ze zdumieniem słuchała własnych słów.
Kiedy mężczyzna nie od razu odpowiedział, odwróciła w jego stronę głowę. Nadal stał oparty łokciem o gzyms kominka, brodę i usta wspierał na zaciśniętej pięści. W oczach wciąż malował się wyraz rozbawienia.
– Musimy pójść na kompromis – odezwał się w końcu. – Połowa teraz, połowa po powrocie.
Verity skinęła głową. Dwieście pięćdziesiąt funtów przed wyjazdem z Londynu. Kiedy jednak przyjmie już zapłatę, pułapka się zatrzaśnie. Nie będzie mogła wykręcić się od wypełnienia swojej części układu. Próbowała przełknąć ślinę, ale język i gardło miała suche jak wiór.
– Cudownie – powiedział z ożywieniem Julian. – Chodźmy, zrobiło się późno. Odwiozę panią do domu.
A zatem ta noc została jej jeszcze darowana. Ogarnęła ją z tego powodu bezbrzeżna ulga. Jakaś jej część doznała jednak rozczarowania. W ciągu godziny gdyby, jak oczekiwała, Julian zarezerwował w gospodzie pokój, mogłaby mieć już najgorsze za sobą. Pierwszy raz był najgorszy. Wyobrażała sobie, zapewne naiwnie, że kiedy już stałaby się kobietą upadłą, kiedy poznałaby, jak to smakuje, wszystko inne poszłoby łatwo. A tak musiała czekać, aż wyjadą do Norfolkshire.
Gdy wicehrabia otulił płaszczem jej ramiona, do Verity dotarł sens jego ostatnich słów.
– Nie, mój panie, dziękuję. Sama pojadę do domu. Gdybyś tylko był tak uprzejmy i wezwał dorożkę.
Julian odwrócił ją przodem do siebie i zaczął zapinać guziki płaszcza. Następnie popatrzył jej uważnie w oczy.
– Gramy tę wykrętną grę do końca, panno Heyward? – zapytał. – A może w domu czeka ktoś, kto raczej nie powinien mnie widzieć?
Implikacja tych słów była aż nazbyt oczywista. Ale naturalnie to on miał rację, choć nie w tym sensie, w jakim myślał. Verity oddała mu uśmiech.
– Obiecałam ci tydzień, mój panie. O ile dobrze zrozumiałam, tydzień ten nie zaczyna się dzisiejszej nocy?
– To prawda – odparł. – A zatem ja zamówię dorożkę, a pani zachowa swe sekrety. Wierzę głęboko, że to Boże Narodzenie będzie… dużo bardziej interesujące niż zwykle.
– Wierzę głęboko, że się nie mylisz, panie – odparła Verity najzimniejszym tonem, na jaki było ją stać, i ruszyła do drzwi.
Kiedy wreszcie szarym, posępnym popołudniem pojawił się w oddali domek myśliwski Bertranda Hollandera, Julian był już zmęczony, zziębnięty i poirytowany.
Drogę z Londynu odbył konno, mimo że jego doskonale wyekwipowany do dalekich podróży i wygodny powóz wiózł tylko jednego pasażera. Z rana sądził, że to wyśmienity pomysł – z pewnością zrobi wielkie wrażenie na dziewczynie, jadąc w siodle obok okna jej powozu. Później, po obiedzie, zamierzał dołączyć do niej w ciepłym, wygodnym wnętrzu pojazdu. Ale podczas południowego postoju, kiedy zatrzymali się na obiad i zmieniali konie, panna Blanche Heyward bardzo go rozgniewała. Nie, nie chodziło o jakąś drobnostkę czy zwykły kaprys. Naprawdę srodze go zirytowała.
Poszło o głupstwo, o zwykłe świecidełko, o nędzną garść, złota.
Prezent ten zamierzał wręczyć jej na Boże Narodzenie. Nie musiał wprawdzie dawać jej żadnych podarków, gdyż została bardziej niż hojnie wynagrodzona za swoje usługi, lecz święta; zawsze stanowiły dlań porę rozdawania podarunków, a tego roku ominąć miało go Conway i pełne ciepła uroczystości w gronie rodziny i przyjaciół. Nabył podarunek dla Blanche. Zakupowi temu poświęcił dużo więcej czasu niż zazwyczaj, gdy kupował prezenty swoim kochankom.
Kierowany impulsem, postanowił wręczyć prezent w przytulnym saloniku w oberży, gdzie zatrzymali się na obiad, a nie, jak początkowo zamierzał, w pierwszy dzień świąt. Blanche popatrzyła tylko na spoczywające na jego dłoni wytworne pudełeczko i nie zamierzała wcale go brać.
– Co to jest? – spytała.
– Proszę zobaczyć. To prezent świąteczny.
– Nie potrzebuję żadnych prezentów – odparła, spoglądając mu prosto w oczy. – Za to, co mam ci dać, zapłaciłeś mi już hojnie, mój panie.
Julian poczuł nieprzyjemny skurcz w brzuchu, ogarnął go gniew. Czyżby kazała mu czekać jak durniowi z wyciągniętą ręką do czasu, aż ostygnie obiad? Blanche wzięła w końcu pudełko i powoli je otworzyła. Obserwował ją z nie skrywanym niepokojem. Może popełnił błąd, nie decydując się na brylanty, rubiny lub szmaragdy?
Dziewczyna długo spoglądała na zawartość pudełeczka. Milczała, nie próbowała nawet wziąć podarunku w palce.
– Czy to Gwiazda Betlejemska? – spytała po długiej chwili.
Tak, była to gwiazda, złota gwiazda na złotym łańcuszku. Nawet nie przyszło mu do głowy, że może być to Gwiazda Betlejemska. Domysł Blanche z całą pewnością był słuszny.
– Tak – odparł pewnym głosem. – Czy się pani podoba?
– Ona należy do niebios – odrzekła po długiej chwili namysłu, spoglądając nieruchomym wzrokiem na wisiorek. – Jest symbolem nadziei. Znakiem dla tych, którzy poszukują sensu życia i mądrości.
Julianowi wręcz odebrało mowę.
Dziewczyna popatrzyła mu prosto w twarz cudownymi, szmaragdowymi oczyma.
– Takich rzeczy nie powinno kupować się za pieniądze, mój panie – oświadczyła. – Ktoś taki jak pan nie powinien dawać podobnych prezentów komuś takiemu jak ja.
Posłał jej spojrzenie pełne źle skrywanej furii. Takiemu jak on? Co, do diabła, miała na myśli?
– Czy mam przez to rozumieć, że prezent się pani nie podoba, panno Heyward? – powiedział, nadając swemu głosowi ton znudzenia. – Powinienem był kupić bransoletę wysadzaną brylantami.
Dziewczyna uporczywie spoglądała mu w oczy.
– Przepraszam – odparła, wprawiając go w kompletne osłupienie. – Sprawiłam panu przykrość. Gwiazda jest śliczna, mój panie, i świadczy o tym, że ma pan świetny gust. Dziękuję.
Zamknęła pudełeczko i schowała je do torebki.
Obiad jedli w milczeniu. Julian odnosił wrażenie, że przeżuwa pozbawione smaku siano.
Kiedy ruszali w dalszą drogę, ponownie wskoczył na siodło, zostawiając dziewczynę samą w powozie, na co sobie stokrotnie zasłużyła. Cały czas próbował pobudzać w sobie gniew do Blanche. Co, do licha, miała na myśli, mówiąc: „Ktoś taki jak pan nie powinien dawać podobnych prezentów”? Jak śmiała? Przecież nie popełnił żadnego nietaktu, jeśli nawet owa złota błyskotka rzeczywiście była Gwiazdą Betlejemską. Gwiazda jest symbolem nadziei, oświadczyła, znakiem tych, którzy poszukują mądrości i sensu życia.
– Duby smalone!
Czy naprawdę trzej mędrcy z opowieści o Chrystusie – jeśli naprawdę istnieli, jeśli naprawdę by li mędrcami i jeśli naprawdę było ich trzech – wioząc skarby, podążali przez pustynię na swych wielbłądach w pełnym nadziei pościgu za mądrością i sensem życia? Bardziej prawdopodobne, że byli czmychającymi oblubieńcami, których chciano zaślubić z biblijnymi odpowiednikami panny Plunkett. Albo też mieli nadzieję znaleźć coś, co ukoi ich trochę otępiałe już zmysły.
Musieli być nieprzyzwoicie bogaci, skoro podjęli tę wariacką podróż bez obawy, że zostaną bez pieniędzy. I tylko przez czysty przypadek natknęli się na coś, co było wartościowsze od złota i tamtych dwóch innych rzeczy, które ze sobą wieźli. A swoją drogą, co to takiego, do wszystkich diabłów, owo kadzidło i mirra?
Читать дальше