– Udowodnij to! – krzyknęła histerycznie. – Chcę dowodów. Twarz mu stężała.
– Powinienem ci udowodnić, że nie jestem winien, a jeśli nie będę w stanie tego zrobić, uwierzysz w najgorsze?
Była zdruzgotana prawdziwością jego słów. Spojrzała na niego, czując, że serce kraje jej się z żalu. Kiedy odezwał się ponownie, jego głęboki głos przepełniały emocje.
– Jedyne, co możesz zrobić, to zaufać mi do czasu, aż za kilka tygodni instytucje do tego powołane odkryją prawdę. – Wyciągnął do niej rękę. – Zaufaj mi, kochanie – powiedział czule.
Niepewnie spojrzała na jego wyciągniętą dłoń, ale nie mogła wykonać żadnego ruchu. Sprawa podkładania bomb była zbyt przekonująca… Policja nie przesłuchiwała wszystkich klientów Spyzhalskiego, bo nie przesłuchiwali jej samej.
– Albo podasz mi teraz rękę – zaproponował – albo skończ to wszystko i zaoszczędź nam obydwojgu cierpienia.
Meredith chciałaby móc podać mu dłoń i zaufać mu, ale nie mogła się na to zdobyć.
– Nie mogę – szepnęła załamana. – Chciałabym, ale po prostu nie mogę! – Opuścił wyciągniętą do niej dłoń. Jego twarz była pozbawiona wszelkich emocji. Nie mogła znieść sposobu, w jaki na nią patrzył, i odwróciła się, zamierzając wyjść. Jej palce natrafiły na kluczyki samochodowe w jej kieszeni, kluczyki do samochodu, który dostała od niego. Odwróciła się i podała mu je. – Przykro mi – powiedziała, starając się, żeby głos jej nie drżał – ale od nikogo, z kim firma prowadzi jakiekolwiek interesy, nie wolno przyjmować prezentów wartych więcej niż dwadzieścia pięć dolarów.
Nie poruszał się, tylko napięte mięśnie jego twarzy drgały nieznacznie. Meredith czuła, jakby jej dusza umierała. Położyła kluczyki na stole i uciekła. Na dole złapała taksówkę.
Następnego poranka sprzedaż w sklepach w Dallas, Nowym Orleanie i Chicago podskoczyła zadziwiająco; Meredith czuła ulgę, ale nie radość, kiedy obserwowała cyfry zmieniające się na ekranie jej biurowego komputera. Jej cierpienia sprzed jedenastu lat, kiedy straciła Matta, nie można było porównywać nawet do męczarni, jakie przeżywała teraz. Wtedy nie była w stanie wpłynąć na bieg wydarzeń. Tym razem wybór należał wyłącznie do niej. Nie mogła się pozbyć dręczącej niepewności, że być może popełnia straszliwą pomyłkę. Wrażenie to nie rozwiało się nawet wtedy, gdy Sam Green przyniósł jej uaktualniony raport wykazujący, że Matt kupił więcej udziałów w akcjach „Bancrofta”, niż wcześniej sądzili.
Dwukrotnie tego dnia zmusiła Marka Bradena, żeby dzwonił do wydziałów antyterrorystycznych w Dallas, Nowym Orleanie i Chicago, wierząc wbrew wszystkiemu, że któryś z nich ma być może jakieś nowe informacje i nie powiadomił jej o tym. Czekała na coś, na cokolwiek, co mogłoby uzasadnić zmianę jej zdania i co dałoby jej pretekst do rozmowy z Mattem. Jednak nic nowego się nie wydarzyło.
Przebrnęła apatycznie przez resztę dnia, borykając się z bólem głowy po nie przespanej nocy. Popołudniowa gazeta leżała pod drzwiami jej mieszkania, kiedy dotarła tam wieczorem. Nie zdejmując nawet płaszcza, zaczęła gorączkowo przerzucać strony w poszukiwaniu informacji o tym, że policja ma podejrzanego o morderstwo Spyzhalskiego. Nic takiego nie znalazła. Z tego samego powodu włączyła telewizor, żeby obejrzeć wiadomości o szóstej. Efekt był taki sam.
Próbując bezskutecznie powstrzymać się od popadania w depresję, postanowiła wyjąć choinkę. Ubrała ją i ustawiła pod nią żłóbek i figurki szopki bożonarodzeniowej. Skończyła tę pracę o dziesiątej wieczorem, kiedy na ekranie telewizora pojawiły się wieczorne wiadomości. Pełna nadziei na pomyślne informacje, z bijącym mocno sercem zasiadła na podłodze obok choinki, oplotła ramionami kolana i skoncentrowała się na ekranie.
Wspomniano morderstwo Spyzhalskiego i zamachy bombowe w sklepach „Bancrofta”, ale nie powiedziano nic, co mogłoby oczyścić Matta.
Była bardzo zawiedziona. Wyłączyła telewizor, ale nie zmieniła miejsca, popatrując na światełka błyskające na choince. Przypomniała sobie głęboki głos Matta, bliski jej aż do bólu, mówiący spokojnie i sugestywnie: „Prędzej czy później będziesz musiała podjąć ryzyko i zaufać mi całkowicie. Nie możesz przechytrzyć przeznaczenia, próbując trzymać się z boku i z tej pozycji ostrożnie obstawiać warianty rozwoju wydarzeń. Albo włączasz się do gry i zaryzykujesz wszystko, albo nie grasz w ogóle. A jeśli nie grasz, nie możesz liczyć na wygraną”. Kiedy nadszedł czas na podjęcie decyzji, nie zdobyła się na podjęcie ryzyka.
Myślała też o innych rzeczach, które jej mówił, o pięknych słowach wypowiadanych z czułą powagą. „Jeśli zamieszkasz ze mną, dam ci raj na ziemi. Wszystko, czego zapragniesz, łącznie ze mną samym oczywiście. To transakcja wiązana…”
To wspomnienie poruszało ją bardzo i bolało. Zastanawiała się, co Matt teraz robi. Czy ma nadzieję, że ona zadzwoni. Czy czeka na to? Odpowiedź na to pytanie brzmiała w jego wczorajszych, pożegnalnych słowach. W tej chwili dopiero uderzyło ją znaczenie jego słów, ich ostateczność. Zrozumiała, że ani teraz, ani nigdy więcej nie będzie czekał na jej telefon. Decyzja, której podjęcie wymógł na niej wczoraj, była w jego mniemaniu nieodwołalna: „Albo podasz mi teraz rękę, albo skończ to już i zaoszczędź nam obojgu cierpienia”.
Odchodząc od niego wczoraj wieczorem, nie zdawała sobie w pełni sprawy z tego, że jej decyzja będzie ostateczna, że on absolutnie nie ma zamiaru dać jej kolejnej szansy powrotu, kiedy i o ile zostanie uniewinniony od ciążących na nim oskarżeń. Teraz to zrozumiała. Powinna była uzmysłowić to sobie wtedy. Nawet jednak gdyby tak się stało, to i tak nie byłaby w stanie zaufać mu i wyciągnąć w jego stronę ręki. Dowody świadczyły przeciwko niemu. Wszystkie.
Ostateczna decyzja…
Figurki szopki ustawionej pod drzewkiem zafalowały od łez, które napłynęły jej do oczu. Oparła głowę na ramionach splecionych wokół kolan.
– Proszę – szlochała. – Nie pozwól, żeby mi się to przytrafiło. Proszę, nie pozwól.
O piątej po południu następnego dnia Meredith została wezwana do sali posiedzeń zarządu, gdzie od siedmiu godzin trwało nadzwyczajne zebranie jej członków. Była zaskoczona, kiedy wchodząc, zobaczyła, że miejsce u szczytu stołu zostało najwyraźniej zarezerwowane dla niej. Starała się nie być zaniepokojona chłodnymi, smętnymi minami patrzących na nią osób. Siadając, spojrzała po nich wszystkich, nie wyłączając swojego ojca.
– Dzień dobry, panowie.
W odpowiedzi w chórze powitań jedynie głos Cyrusa Fortella brzmiał przyjaźnie.
– Dzień dobry, Meredith – powiedział stary człowiek – i niech mi wolno będzie zauważyć, że wyglądasz jeszcze bardziej uroczo niż zazwyczaj.
Wiedziała, że wygląda okropnie, ale rzuciła mu pełen wdzięczności uśmiech, chociaż zwykle denerwowały ją jego szyte grubymi nićmi aluzje do jej płci w czasie zebrań takich jak to. Podejrzewała, że częściowo powodem zwołania tego nadzwyczajnego posiedzenia był Matt i że będą oczekiwać od niej wyjaśnień. Wydawało jej się jednak, że będą też chcieli, żeby podała im najświeższe informacje i w innych sprawach. Była więc całkowicie zaskoczona, kiedy prezes zarządu, siedzący po jej prawej, wskazał na teczkę leżącą na wprost niej i powiedział lodowatym głosem:
– Przygotowaliśmy te dokumenty do podpisu dla ciebie. Pod koniec zebrania zaopatrzymy je we wszystkie inne niezbędne podpisy. Zapoznaj się z nimi. Większość z nas uczestniczyła w ich przygotowaniu, nie ma więc potrzeby, żebyśmy my też to robili.
Читать дальше