– To nie w porządku – dokończyła Agnes. – To nie w porządku, że sobie skaczecie do oczu i wszystkim przysparzacie kłopotów, a na dokładkę macie dzieci, choć nie jesteście małżeństwem. To już jest przeciw nauce Pana i trzeba coś z tym zrobić.
– I co zamierzacie? – Linnet usłyszała gniew w glosie Devona.
– Postanowiliśmy wziąć sprawy w swoje ręce – obwieścił Doli. – Postanowiliśmy naprawić choć część zła, które się wydarzyło.
– Jak? – prychnął Devon.
– Lester jest pastorem i może wam udzielić ślubu. Nawet jeśli się nie zgodzicie, zmusimy was.
Linnet patrzyła na znajome postacie uzbrojone w strzelby, widły, noże i zastanawiała się, co właściwie ma na myśli Doll.
– Jeszcze czas, byś to wszystko odwołał, staruszku
– powiedział gniewnie Devon. – Nie lubię, gdy ktoś mówi mi, co mam robić, szczególnie gdy chodzi o mój własny ślub. Sam się nad tym zastanowię i zdecyduję, co zrobię.
– Zastrzelcie go – powiedziała spokojnie Linnet, a wszyscy popatrzyli w jej oczy ciskające czerwone błyski, z których Jessie i Lonnie tak bardzo lubili się podśmiewać. – Słyszeliście? Chcę, żebyście go zastrzelili Nie wyobrażacie sobie, przez co przeszłam od czasu, gdy go poznałam. Przez ostatni tydzień przysięgał mi miłość i obiecywał się ze mną ożenić. Teraz widzę, że tylko chciał mnie wykorzystać.
– Linnet! – krzyknął Devon chwytając ją za rękę. – To nieprawda. Przecież wiesz, że to, co mówisz, to nieprawda.
– Wiem tylko, że nie chcesz się ze mną ożenić.
– Nie o to chodzi. Po prostu nie lubię być zmuszany.
– A ja cię zmuszam? Chyba wykazałam się już ogromną cierpliwością i tolerancją w stosunku do ciebie.
Popatrzył na nią i zaczął się śmiać. Przytulii ją, a ona natychmiast go objęła.
– Chyba znów się zanosi na kłótnię?
Uśmiechnęła się do niego.
– Nie wiem, o co ci chodzi.
Odsunął ją nieco od siebie.
– Czuję, że dużo czasu upłynie, zanim nauczysz się, że to mężczyzna jest głową rodziny.
– Rodziny? – zapytała, szeroko otwierając oczy.
Devon popatrzył na strzelbę Dolla.
– Idź po Lestera. Jestem gotów.
Doli uśmiechnął się krzywo i opuścił broń.
– Powiedziałbym, że najwyższy czas.
Ślub był cichy. Las szumiał, kilka kobiet pochlipywało. Linnet wydawało się, że dostrzegła łzę nawet w oku Gaylona. Corinne i Esther przybrały kwiatami podartą suknię Linnet i wcisnęły bukiet w jej trzęsące się ręce. Raz podjąwszy decyzję, Devon więcej nie przejmował się powagą sytuacji, choć Linnet zauważyła, że jego ręce stały się dziwnie chłodne.
– Możesz ją pocałować.
Devon chwycił Linnet za ramiona i pocałował ją mocno. Była zaskoczona uczuciem ulgi, jakiego doświadczyła pod koniec ceremonii. Gdy Lyttle odwrócił ją, by pocałować ją w policzek, wyobraziła sobie spokojny wieczór przed kominkiem.
Potem znowu jedli siedząc wokół ogniska. Devon i Linnet starali się na siebie nie patrzeć, nagle onieśmieleni. Dwie godziny po ceremonii Lyttle i Jonathan pokazali im szałas, który dla nich zrobili za dnia. Był oddalony od reszty obozowiska.
– Wydaje nam się, że wiele przeszliście tego dnia i teraz zostawimy was samych – powiedział Lyttle. – Ale gdy wrócimy do domu, nie oczekujcie żadnych fajerwerków.
Devon uśmiechnął się i odsunął brzeg koca, by wpuścić Linnet. Nadal nie patrzyli na siebie, mimo że ich oczy przyzwyczaiły się już do ciemności.
– Przepraszam cię za wszystko – zaczął Devon. – Nie mam na myśli Szalonego Niedźwiedzia, ale to wszystko. Postaram się to naprawić. Będę dla ciebie dobry.
Linnet popatrzyła na niego bardzo poważnie.
– Czy to oznacza, że zawsze już będziesz idealnym mężem i nigdy się na mnie nie będziesz gniewał, i…
Błysk gniewu przemknął przez twarz Devona.
– A niech to, Linnet! Ja… – Urwał, dostrzegłszy iskierki wesołości w jej oczach. – Jesteś niesamowitą kobietą.
Radosny śmiech Linnet wypełnił szałas.
***