– Daj mi nóż, Linnet – powiedział cicho, po czym przeciął sznury przy jej nadgarstkach.
– Już od dłuższego czasu jestem… w tym stanie. Obiecaj mi coś. Jeśli gdzieś po drodze upadnę, zostaw mnie. Nie chcę, byś jeszcze raz dostała się w ręce Szalonego Niedźwiedzia. Rozumiesz mnie?
– Doskonale – odparła spokojnie.
– Obiecujesz?
Wyciągnęła ręce przed siebie i roztarła nadgarstki.
– Nie. Oddaj mi nóż, rozetnę ci więzy na stopach.
– Lynna, proszę.
– Deyon, nie traćmy czasu. – Gdy rozcinała sznur, stwierdziła, że jego nogi są mokre, po chwili dotarło do niej, że to krew. Nie było czasu na płacz i rozmyślania. – Możesz iść?
– O ile mi pomożesz.
Linnet wstrzymała oddech i odcięła kawałek płótna ze ściany namiotu, po czym wyjrzała, czy nie dostrzeże kogoś w zapadającym zmroku. Ludzie Szalonego Niedźwiedzia byli leniwi i nie wystawili straży, a teraz, gdy ich wódz udał się na poszukiwania Żółtej Ręki, jeszcze mniej przejmowali się dyscypliną.
– Pusto – szepnęła i podała mu rękę. Pomogła mu stanąć. Jego twarz była maską skrywającą wszelkie uczucia. Skinął głową, a ona wyprowadziła go w las. Wystarczyło jej jedno spojrzenie, by zauważyć, że jego dopiero gojące się oparzenia znów się jątrzą. Nie pytała, co zrobił z nim Szalony Niedźwiedź.
Deyon w milczeniu pozwolił się prowadzić. Przez godzinę szli wolno i Linnet czuła, że Deyon nie wytrzyma już ani chwili dłużej. Gdybyż miała dość siły, by go nieść… Tymczasem dotarli na brzeg rzeki. Na powierzchni wody unosiły się drewniane Mody. Linnet pomyślała, jaką katastrofą była dla kogoś utrata tak starannie przygotowanego budulca. Nagle uderzyła ją pewna myśl. Ona nie ma dość siły, by nieść Devona, ale może rzeka…?
– Devonie, czy gdybym cię sprowadziła do wody, miałbyś dość siły, by trzymać się takiej kłody?
Potwierdził ruchem głowy. Podprowadziła go z wysiłkiem na brzeg. Zauważyła, że wstrzymał oddech po pierwszym zetknięciu z boleśnie zimną wodą. Miał na sobie tylko grube lniane spodnie. Gdy zanurzył się głębiej, chłód oszołomił go, a woda obmyła rany. Zelżał ból stóp i Deyon poczuł się lepiej.
– Mądra jesteś, Lynna – powiedział, kładąc się na wodzie.
– Moja guwernantka nauczyła mnie, co robić z rannymi mężczyznami w dzikich lasach Kentucky.
Przerzucił ramię przez kawał drewna i popatrzył na Linnet, nie wiedząc, czy ona żartuje.
– Nie rozmawiajmy. Wkrótce zaczną nas szukać powiedział i oparł policzek na szorstkim drewnie; nareszcie mógł trochę odpocząć.
Dryfowali tak przez kilka godzin. Słońce zaszło, otuliła ich noc. Chwilami Deyon wyglądał tak, jakby miał zasnąć, a wtedy Linnet zdwajała uwagę, gotowa go złapać, gdyby się ześliznął z kłody.
– Kiedyś ja się tobą zaopiekuję – szepnął w którejś z takich chwil.
– Cieszę się – odparła, całując go w ucho.
Usłyszeli na brzegu konie, ledwo uchwytny dźwięk.
Ramię Devona wcisnęło Linnet między jego pierś a drewno. Bała się głośniej odetchnąć. Długo po tym, jak przestali cokolwiek słyszeć, Deyon uwolnił ją Z niewygodnej pozycji. Popatrzyła na niego pytająco.
– Twoje włosy – wyjaśnił. – Zbyt jasne. – Oparł się na kłodzie drewna.
Gdy wstało słońce, Linnet stwierdziła, że muszą się gdzieś zatrzymać, by odpocząć i coś zjeść.
– Deyon? – zapytała cicho.
Uniósł powieki, ukazując swe błękitne, błyszczące oczy.
– Myślałem, że to sen – odparł, błyskając w uśmiechu białymi zębami. – Pomyślałem, że gdy otworzę oczy, nie będzie cię tu, że sobie to wszystko wymyśliłem.
Pogładziła go po gęstych czarnych włosach.
– Pozostają ci tylko marzenia, bo odtąd tak łatwo się mnie nie pozbędziesz.
Uśmiechnął się szeroko.
– Gdy już się z tego wygrzebiemy, postaramy się o jeszcze kilka takich Mirand.
Popatrzyła na niego z niesmakiem.
– Czy ty nie potrafisz myśleć o niczym innym?
To już
– Przestań, wiem. Tak długo.
Uśmiechnął się, ale nie odpowiedział.
– Deyon – zaczęła poważnie. – Nie wiem, co teraz robić. Potrzebujesz ciepła i odpoczynku, oboje musimy coś zjeść.
Uniósł głowę i rozejrzał się.
– Jeszcze nie jesteśmy dość daleko od Szalonego Niedźwiedzia. Nie możesz jeszcze tak popłynąć przez jakiś czas?
– Mogę, jeśli ty dasz radę.
– Dam – odparł i zamknął oczy.
Po południu zaczęło padać, co ucieszyło Linnet, bo kark i ramiona bolały ją od słońca. Ciemna skóra Devona była najwyraźniej odporna, a rany zaczęły się zasklepiać. O zachodzie słońca deszcz ustał i Deyon pomógł Linnet doholować kłodę do brzegu. Trudno jej było uwierzyć, że aż tak osłabła, ale przecież przez dwadzieścia cztery godziny dryfowała bez jedzenia.
Devon opadł na miękkie posłanie z liści.
– Znajdź coś do jedzenia, kobieto – powiedział i zamknął oczy.
Stanęła nad nim, przyglądając mu się, a on uchylił jedno oko, wyraźnie rozbawiony.
– Zapłacisz za to, Devonie Macalister – powiedziała, ale on zamknął oko i uśmiechnął się błogo.
Powoli weszła w las. Lasy w Kentucky pełne były zwierzyny, owoców i orzechów. Zadarła spódnicę, nazbierała w nią dojrzałych jagód i zaniosła je Devonowi. Podawała mu owoce, a on żuł je powoli.
Nagle popatrzyła na niego uważnie.
– Jak długo nie jadłeś?
Lekko wzruszył ramionami.
– Kilka dni. Zatraciłem rachubę czasu. – Popatrzył na nią z miłością. – Nie spodziewałem się, że jeszcze ciebie zobaczę, Lynna. Nie powinnaś była przyjeżdżać.
– Już raz cię straciłam, bo myślałam, że nie ma dla nas nadziei, ale nie mam zamiaru robić tego po raz drugi. Poza tym Squire powiedział, że ode mnie uciekłeś.
Nie odezwał się; wpatrywał się w jagody.
– Wiem, że to on… Wiem, co zrobił – dodała.
– Spodziewałem się, że się domyślisz – powiedział Deyon, wkładając jagody do ust. – Teraz odejdźmy od rzeki i prześpij my się. Jutro ruszymy na piechotę.
– Ale jak? Twoje stopy są w opłakanym stanie.
Dotknął jej mokrej sukni.
– O ile pamiętam, masz na sobie dość szmat, by zrobić mokasyny, a może nawet jeszcze kilka koszul.
– Oczywiście. – Wstała, uniosła spódnicę i oderwała jedną warstwę halki. Deyon patrzył na nią, ale nie odzywał się. Podarła materiał na pasy i owinęła nimi jego stopy, starając nie przyglądać się krwawej masie. Gdy podniósł się na nogi, odwróciła się, nie mogąc znieść jego martwego spojrzenia, maskującego ból. Czasami zachowywał się jak prawdziwy Shawnee. Nie uszu daleko i przez cały czas on pomagał jej nie zgubić szlaku.
W końcu zatrzymali się i zasnęli osłonięci skarpą wąwozu. Linnet zdjęła przedtem bandaże z jego stóp i ułożyła się wygodnie w jego ramionach.
Coś połaskotało ją w nos i skrzywiła się, po czym otworzyła oczy. Deyon pocałował jej ciepłe od snu, miękkie usta, a ona objęła go za szyję.
– Nie, mój ptaszku. Nie tutaj. Musimy iść.
Popatrzył na otaczające ich drzewa.
– Nie czuję się tu bezpiecznie. Jadą za nami i są już blisko.
– Kto? – Oczy Linnet rozszerzyły się.
– Nie wiem. Musimy poruszać się szybko i cicho.
Rany na stopach Devona zaczęły się jątrzyć, świeżo zmienione bandaże nie na wiele się zdały.
Szli powoli, z wysiłkiem. Deyon lepiej niż Linnet wytrzymywał to tempo. Linnet była otumaniona, nie pytając o nic szła za nim. Czasami Deyon przystawał; wyglądał, jakby węszył.
Читать дальше