Phetna wiedziała, że nie da się jej przekonać.
– Zawsze jesteś taka uparta?
Linnet przez chwilę zastanawiała się nad tym.
– Chyba tak. Czasami rzeczywiście trzeba coś zrobić, a gdy inni ci się sprzeciwiają, musisz się uprzeć, żeby postawić na swoim. Mam to chyba po ojcu. – Uśmiechnęła się. – Teraz mi powiedz, jak dojechać do twojej chaty.
Uważnie wysłuchała wskazówek Phetny opisującej drogę długości siedmiu mil. Siedem mil tam i siedem z powrotem. Musi się śpieszyć, bo deszcz dodatkowo opóźni podróż. Woda spływała na ziemię falami i zagłuszyła ciche „nie!”, jakim Devon chciał powstrzymać Linnet
Błoto na wąskiej ścieżce sięgało jej do kostek, zakrywając buty, wlewając się do środka, oblepiając stopy i wydając przy każdym kroku nieprzyjemne mlaśnięcie. Woda płynęła po twarzy Linnet, moczyła szal, który zaczął wydzielać intensywny zapach wełny. Długie, ciężkie od wody włosy ciągnęły jej głowę do tyłu.
Z ulgą zauważyła przed sobą chatę. Otworzyła ciężkie, dębowe drzwi i usiadła przed wygaszonym kominkiem. Oddychała ciężko, wyciągnąwszy obolałe po wyczerpującym marszu nogi. Każdy krok był nie lada wysiłkiem, ciężką walką z błotem. Wyjęła z włosów szpilki, uwalniając ciężką masę, która rozsypała się na jej plecach.
Niespodziewanie czyjaś ręka chwyciła ją za włosy, odchylając głowę do tyłu, a zimne ostrze dotknęło jej szyi.
– Czego tu szukasz?
– Proszę – szepnęła. Przyszłam po lekarstwo. Phetna pomaga mi wyleczyć poparzonego człowieka i przyszłam tu po lekarstwo.
Wypuścił ją, popchnąwszy tak mocno, że oparła się dłońmi o kamienie kominka. Odwróciła się. Zobaczyła młodego Indianina w skórzanej kurtce z frędzlami. Miał czarne włosy sięgające połowy pleców.
– Muszę znaleźć to lekarstwo I wracać.
Indianin przyglądał się, jak stanęła na krześle, by sięgnąć do puszek stojących na półce pod sufitem. Wyraźnie zastanawiał się, co ma z tym fantem zrobić.
– Do jakiego plemienia należysz? – zapytała drżącym głosem.- Ten młodzian nie wyglądał na krwiożerczego wojownika i najwyraźniej schronił się tu tylko przed deszczem.
Wyprostował się.
– Jestem Shawnee – odparł z dumą.
Linnet uśmiechnęła się; poczuła się bezpieczna.
– Ten poparzony też pochodzi z plemienia Shawnee. Nazywa się Devon Macalister. – Twarz Indianina nie zdradzała zainteresowania i Linnet zastanawiała się, czy Devon używał wśród Indian tego imienia.
Przyglądał się jej.
– Jak chcesz wrócić do miasta białych ludzi?
– Pójdę na piechotę, bo nie mam konia.
– Zółta Ręka cię tam zabierze. – Najwyraźniej uznał, że obdarzył ją w ten sposób niebywałym zaszczytem.
Uśmiechnęła się do niego.
– To bardzo miło z twojej strony. Czy mógłbyś mi przytrzymać torbę, gdy będę ją napełniała?
– Mężczyźni tego nie robią. – Popatrzył na nią wyzywająco.
– Ach, nie wiedziałam. Pomyślałam tylko, że może zechcesz pomóc komuś z twojego plemienia.
Przez chwilę wyglądał na zmieszanego, aż w końcu chwycił z rezygnacją lniany worek, a ona wrzuciła do niego suszoną różę. Uśmiechnęła się do niego, ale nie zareagował. Był właściwie młodym chłopcem.
Deszcz głośno bębnił o dach i nie usłyszeli odgłosu końskich kopyt. Drzwi otworzyły się i do środka wpadł Squire z Moonerem Yarnallem; obaj byli uzbrojeni w strzelby.
Linnet i Zółta Ręka zamarli.
– Linnet, odsuń się od niego powoli – powiedział spokojnie Squire, starając się kontrolować głos zdradzający napięcie.
– Bzdura! – odparła, schodząc z krzesła. Ustawiła się pomiędzy Indianinem a białym. – Pozwól, że ci przedstawię Żółta Rękę, który jest…
– Indianinem, a dobry Indianin to martwy Indianin – dokończył za nią Mooner.
– Żółta Ręka jest przyjacielem mojego przyjaciela.
– Mówiłem ci, że ona nie powinna mieszkać wśród przyzwoitych ludzi – skwitował Mooner, unosząc strzelbę.
Zółta Ręka odsunął Linnet.
– Nie będę się chował za kobietami – powiedział patrząc wprost na wymierzoną w siebie lufę strzelby.
Mooner pociągnął za spust, ale strzelba nie wypaliła.
– Ten cholerny proch! Zamókł na deszczu. A już miałbym jednego zabitego Indianina.
Linnet znowu stanęła przed Żółtą Ręką i zwróciła się do Squire'a.
– I ty na to pozwalasz? Próbował zabić niewinnego człowieka. Stoisz tu i pozwalasz, by zabijano niewinnych ludzi?!
– Linnet, Mooner ma swoje powody, by nienawidzić Indian.
– Ja też! – Odwróciła się twarzą do młodzieńca. – Powiedziałeś, że odwieziesz mnie do Spring Lick. Nadal chcesz to zrobić?
Położyła rękę na jego ramieniu.
– Wiem, że jesteś dumny i dzielny, ale to nie żaden honor zostać zabitym przez tego człowieka.
Przez chwilę zastanawiał się nad jej słowami, po czym ponownie skinął głową.
Odwróciła się do Squire'a i Moonera.
– Skoro już wiecie, że nie potrzebuję waszej obrony, czy zechcielibyście wreszcie stąd wyjść?
– Linnet, nie możemy zostawić cię z jakimś Indianinem.
– No to możecie nam towarzyszyć, ponieważ ja jadę z Żółtą Ręką.
Linnet, proszę – nalegał Squire. – Możesz pojechać ze mną.
Popatrzyła na Moonera, który znacząco spoglądał na Indianina.
– Nie. Już mam swoją eskortę. – Przez cały czas starała się tak manewrować własnym ciałem, by znajdować się pomiędzy Moonerem a Żółta Ręką. Usiadła za nim na koniu i ciasno objęła go rękami w pasie, trzymając przy sobie torbę z owocami róży.
Deszcz i znaczna różnica wzrostu sprawiły, że trudno jej było z nim rozmawiać. Na milę przed Spring Lick Indianin zaciął konia i skręcił w boczną dróżkę. Mooner i Squire chcieli za nim pojechać, ale Zółta Ręka zbyt dobrze znał teren i był zbyt zręcznym jeźdźcem, by dać się dogonić. Deszcz oślepił goniących.
Po kilku minutach wjechał na wzniesienie, skąd mogli popatrzeć na bezskutecznie próbujących odnaleźć drogę przeciwników. Linnet zasłoniła dłonią usta, żeby się nie roześmiać. Gdy popatrzyła na Żółta Rękę, zauważyła, że kąciki jego ust także uniosły się nieznacznie. To, co zapowiadało się na groźne starcie, zakończyło się jak dobry żart.
Boże, zmiłuj się! Coś ty takiego zrobiła, że wszyscy biegają jak nieprzytomni? – Tak Phetna powitała przemoczoną, drżącą z zimna Linnet. – Squire zbiera ludzi, a tak przy tym wrzeszczy i klnie, że przestraszył małą i sporo pracy mnie kosztowało uspokojenie jej.
– Phetna popatrzyła czule na Mirandę zajętą nabieraniem jedzenia na łyżkę i wkładaniem go do ust.
– Co z nim? – Linnet podeszła do Devona, zostawiając za sobą kałużę wody.
– Bez zmian. Przynajmniej nie stwarza problemów jak ty. – Powiesz mi wreszcie, o co chodzi z tą ucieczką z jakimś Indianinem i sprowadzeniem masakry na Spring Lick?
– Phi! Nie rozumiem, dlaczego taki drobiazg wprawia tych ludzi w takie podniecenie.
– Indianie to nie drobiazg i gdybyś mieszkała tu tak długo jak ja, inaczej byś mówiła.
– Zdaję sobie sprawę z niebezpieczeństwa, przecież moi rodzice zginęli z ręki Indian. Widziałam, jak matka.; Urwała. – Najpierw muszę się przebrać w suche rzeczy. – Zaczęła rozpinać przód sukni. – Żółta Ręka to jeszcze młody chłopiec i pomagał mi znaleźć owoce róży.
Linnet odwrócona była plecami do Devona I nie zauważyła, jak ten z wysiłkiem przekręcił głowę, by na nią patrzeć. Phetna zastanawiała się, czy przyczyną była wzmianka o Żółtej Ręce, czy też fakt, że Linnet zamierzała się rozebrać. Po raz pierwszy zobaczyła jego otwarte oczy i z drżeniem rozpoznała spojrzenie Slade'a Macalistera. Miała wrażenie, że przez tych dwadzieścia lat nic się nie zmieniło. Dopiero po chwili przypomniała sobie, że to syn Slade'a.
Читать дальше