Squire potrząsnął Linnet, by popatrzyła na Devona podającego jej zawiniątko. – Chyba nic jej się nie stało – powiedział ochryple. Nawet na niego nie spojrzała, tylko chwyciła córkę w objęcia. Odsunęła koszulę z twarzy dziecka. Przez długą, nie kończącą się chwilę Miranda leżała nieruchomo, aż w końcu zakaszlała i otworzyła oczy. Potem znów zapadła w sen.
Linnet wybuchnęła płaczem. Wielkie łzy ulgi spływały po jej twarzy. Przytuliła do siebie Mirandę i kołysała ją, nie widząc świata wokół siebie, szczęśliwa, że jej córka żyje.
Nettie i Squire stali obok niej uspokojeni. Nikt nie zauważył, jak wysoki, ciemnowłosy mężczyzna przecisnął się przez tłum. Podszedł do swojego konia; oddychał płytko, niespokojnie, starając się nie upaść. Prawie udało mu się sięgnąć konia, gdy upadł twarzą do przodu, z dłonią zaciśniętą na cuglach.
– Mamo. – Rebeka szarpnęła suknię matki.
– Nie teraz – zbyła ją Nettie. – Pomóżmy pani Tyler zanieść Mirandę do domu.
– Mamo. ten Pan…
– Jaki pan?
– Ten, który uratował Mirandę. On upadł. Linnet podniosła wzrok znad śpiącego dziecka.
– Devon? – zapytała cicho I
– chyba tak. Ten, który niedawno tu przyjechał i przebiegł przez ogień. Szedł do swojego konia. Widziałam, jak upadł.
– Nie podniósł się?- zapytała Nettie. – Nie, leżał jeszcze, gdy tu przyszłam.
– Pokaż mi, gdzie – rozkazała Linnet. Nadal nie wypuszczała Mirandy z objęć.
Rebeka zaprowadziła matkę i nauczycielkę przez las do starej sykomory.
– Jak go odnalazłaś? – zapytała Nettie.
– Poszłam za nim. A on potrafi poruszać się bardzo cicho. Widzisz? Tu jest.
Kobiety przystanęły wstrząśnięte widokiem krwawej masy, która kiedyś była plecami Devona. Nettie wzięła Mirandę na ręce, a Linnet ruszyła naprzód. Devon był nieprzytomny, bezwiednie zaciskał dłoń na cuglach. Część włosów zniknęła z jego głowy; ramiona i ręce pokryte były pęcherzami.
Grube spodnie osłoniły nieco dolną część ciała, ale w kilku miejscach widniały wypalone dziury, odsłaniające czerwoną, poparzoną skórę. Podeszwy mokasynów zniknęły, stopy były mocno poparzone.
– Devon – szepnęła, dotykając jego policzka. – De-von, słyszysz mnie?
– Linnet. – Nettie położyła dłoń na ramieniu. -
On cię nie słyszy, Musisz się przygotować na to, że tak poparzony nie pożyje długo.
Nie pożyje długo? – zapytała niemądrze.
– tak. Sama popatrz, w niektórych miejscach nie ma nawet skóry.
Linnet dotknęła jego ucha; piękna, gładka skóra
Devona.
– On nie może umrzeć, Nettie. Nie po tym, jak uratował Mirandę.
– Tu nie chodzi o to, czego ty chcesz. Nie słyszałam, by ktoś aż tak poparzony przeżył.
– A ja tak.
Zdziwione popatrzyły ma stojącego obok Squire'a
– Gdy byłem mały, pewna kobieta została jeszcze bardziej poparzona i przeżyła. Żyje do tej pory.
– Może nam pomóc? – zapytała Linnet. – Pomoże uratować Devona?
Squire'owi nie spodobał się ton jej głosu.
– Phetna nie przepada za towarzystwem ludzi i nie zbliża się do nich, o ile nie musi. Ona…
Linnet podniosła się.
– Sprowadź dla mnie tę kobietę – powiedziała. -Chcę, żebyś wyruszył natychmiast i wrócił tak szybko, jak się da. Zapłacę jej tyle, ile zapragnie. Ona musi tu przyjechać.
Squire skrzywił się, ale zrobił to, o co go proszono. Gdy odszedł, Linnet odebrała Mirandę z rąk Nettie.
– Idź do mojej chaty i przygotuj koce. Podłożymy je pod niego i tak go przeniesiemy – powiedziała do Rebeki. – Nettie, sprowadź ze czterech mężczyzn,
Wracajcie szybko.
– Tak, Linnet. – Nettie uśmiechnęła się – Już idę.
0, Boże! Co ty z nim teraz zrobisz? I pomyśleć, że kiedyś był przystojnym mężczyzną – powiedział Butch Gather patrząc znad wydatnego brzucha na sponiewierane ciało Devona Macalistera. – Chyba już nic mu nie pomoże. Powinniśmy go tu zostawić. Byłby to akt miłosierdzia.
– To pańskie zdanie, panie Gather- sprzeciwiła się ostro Linnet. – Ośmielę się stwierdzić, że go nie podzielam. A teraz, jeśli mi panowie pomogą, chciałabym go zabrać do swojej chaty.
Butch i Yarnall wymienili spojrzenia. Butch odezwał się pierwszy.
– Tak chyba nie można. Nie jesteście małżeństwem.
– Uśmiechnął się chytrze, błyskając małymi oczkami. – A my wszyscy i tak wiemy, kim on był dla ciebie. -
Popatrzył na towarzyszy, by się upewnić, ze wyraża zdanie ogółu – Może w innych miastach pozwala się na takie rzeczy, ale my tu w Spring Lick jesteśmy przyzwoitymi ludźmi i nie zgadzamy się na to.
Oczy Linnet ciskały gromy.
– Przyzwoitość to słowo, którego znaczenia nawet nie rozumiecie. Niezależnie od tego, co wiecie i podojrzewacie, i co waszym zdaniem macie prawo osądzać, nie mam czasu na dyskusje. Albo mi pomożecie, albo będę musiała poradzić sobie sama.
Butch uśmiechnął się. – Jeśli chciałaś nas obrazić, to nie udało ci się. Ale ciekaw jestem, dlaczego spaliła się szkoła. Może wy dwoje ją podpaliliście, żeby mieć więcej czasu na… – Omiótł wzrokiem jej szczupłą postać -… to, co najwyraźniej już kiedyś robiliście.
– Jeśli chodzi o mnie – Mooner wystąpił naprzód – nie podoba mi się, że nauczycielka naszych dzieci paraduje tu ze swoim kochankiem. Patrzcie tylko, chce, żebyśmy go zanieśli do jej chaty, żeby mogli dokończyć to, co zaczęli.
Las był ciemny, w oddali słychać było huk ognia. Linnet wyczuła w tych słowach niebezpieczeństwo. Devon potrzebował pomocy, a oni zamierzali jej prze-szkodzić.
– Wiesz Butch, ona się o to prosiła już od same go przyjazdu. – Mooner zrobił krok w jej kierunku, ale Linnet nie cofnęła się. Nie chciała zdradzić przed nimi swojego strachu. Dobro Devona było ważniejsze niż to, co pomyśli kilku nabuzowanych mężczyzn.
– Taak – zgodził się Butch, zbliżając się do niej. -O tym samym myślałem.
– Co się tu dzieje? – głos Nettie przerwał tę wymianę zdań. Niosła stos pledów. Popatrzyła z nienawiścią na mężczyzn. – Wysłałam was do pomocy, ale mam wrażenie, że tylko narobicie kłopotów.
Ani Butch, ani Mooner nie poruszyli się. Pozostali się wahali.
– Dlaczego mielibyśmy jej pomagać? – zażądał odpowiedzi Butch. – Poza tym, kim ona jest? Uczy nasze dzieci, a niczym nie różni się od sprzedajnej dziewki… Wiesz, kto to jest? – Ruchem głowy wskazał nieprzytomnego Devona.
Dobrze wiem, kim on jest – odparła Nettie. – Wiem tez o więcej, nie tylko o Linnet. Na przykład wiem coś o pewnej kobiecie z doliny.
Mężczyźni spuścili oczy.
– Niech ten, który jest bez grzechu, Pierwszy rzuci kamieniem. Teraz trzeba położyć rannego na kocach i zanieść do chaty Linnet. Butch odsunął się od Linnet i prychnął, patrząc na Devona.
– Ja mu pomagać nie będę. Słyszałem, że to on podpalił szkołę.
– Chociaż jego własna córka była tam w środku – nie wytrzymała Linnet.
Butch wzruszył ramionami.
– Nic nowego nam nie powiedziałaś. Poza tym nigdy się nie biorę za przegrane sprawy. Popatrz tylko na niego, on przecież nie żyje.
Zanim Linnet zdążyła cokolwiek powiedzieć, wtrąciła się Nettie.
– Nic takiego nie widzę. A co do podpalenia szkoły, policz lepiej swoje lampy i dowiedz się, gdzie były twoje dzieci, gdy wybuch pożar.
– Oskarżasz moje dzieciaki o podpalenie?!
– Może. Nie darowałabym im tego. Choćby dla przykładu. A teraz mam już dość twojego gadania.
Читать дальше