Poprzez ryk dało się słyszeć całą serię zupełnie innych dźwięków. Przypominały strzelające korki szampanów. Jeden. Drugi. Trzeci.
Ciało smoka zapadło się. Znowu ujrzeli Roz, tyle że teraz miała krwawą ranę z boku głowy, a drugą na brzuchu. Przerażonym wzrokiem spojrzała przez ramię na swoją matkę.
— Mamusiu — wyszeptała.
Rowena wystrzeliła ponownie i Roz osunęła się na podłogę. Jedynie podarte ubranie dziewczynki świadczyło o tym, że jeszcze przed chwilą była smokiem. Pulsujące serce zwisało jej ciężką bryłą przy szyi. Gorączkowo starało się uciec, ale było już zbyt słabe. Rowena wypaliła prosto w serce.
— Na to szkoda kuł — powiedziała pani Tyler. — I tak już zawładnęło ciałem Roz. To ciało musi zginąć.
Łkając Rowena posłała dwie ostatnie kule w głowę własnej córki.
Z szeroko otwartymi oczami Roz przewróciła się na plecy i wyzionęła ducha.
— Musiałaś to zrobić — powiedziała pani Tyler. — Nie miałaś wyboru. Jakoś to przeżyjesz, Roweno. Wiem, że ci się to uda, bo i mnie się udało.
Rowena tępym wzrokiem spojrzała na Quentina.
— Wynoś się z tego domu. Wynoś się albo giń.
Dopiero wtedy Quentin zdał sobie sprawę, że bestia wcale nie zniknęła. Nie miała już żywego ciała, ale wciąż dysponowała wystarczającą mocą, by zmieniać rzeczy w fizycznym świecie, tak jak wtedy, kiedy była zamknięta w szkatułce. Deski podłogowe pod ciałem Roz wybrzuszyły się, jak gdyby jakiś ogromny kret kopał pod nimi swoje korytarze. Wybrzuszenia utworzyły przesuwającą się fale, która przeszła pod nocnym stolikiem; szkatułka spadła i roztrzaskała się na drzazgi. Fala doszła do Quentina i przechodząc pod nim zwaliła go z nóg. Teraz ściany także falowały. Wiszące na nich obrazy wylatywały w górę i opadały na podłogę, zaś kawały tynku odrywały się i ześlizgiwały w dół po ścianach.
— Uciekajcie! — zawołała pani Tyler. — Oboje.
Quentin podniósł się i próbował podać rękę Rowenie, żeby pomóc jej wstać. Odepchnęła go.
— Właśnie zabiłam moją córeczkę — wyszeptała. — Nie mam zamiaru jej opuszczać.
Quentin potykając się dotarł do drzwi, co przyszło mu z trudem, gdyż cały pokój wierzgał jak dziki mustang. Następnie wytoczył się do hollu.
Tutaj było jeszcze gorzej. Dół schodów oderwał się od podłogi i walił teraz o nią niczym ogromna kocia łapa, rzucająca mu wyzwanie, żeby spróbował przejść tak, aby nie zostać złapanym i zmiażdżonym. Wiedział, że nie ma sposobu na dotarcie tamtędy do frontowych drzwi.
Wbiegł do biblioteki. Książki zlatywały ze ścian, waląc w niego, niczym stado samobójczych ptaków. Tędy także nie było przejścia. Do jadalni. Schody próbowały dosięgnąć go, gdy przemykał się obok, ale jakoś przedostał się do pokoju. Lecz kiedy przystanął tam na chwilę, dysząc ciężko, pokrowiec przykrywający stół ożył nagle i pofrunął w jego stronę, próbując schwytać go w sieć misternych haftów. Wielka płachta zasłoniła wszystkie drzwi mogące wyprowadzić go z tego pomieszczenia. Wobec tego Quentin ruszył w stronę wysokiego okna i rzucił się przez nie, niczym lekkoatleta skaczący wzwyż, plecami do przodu, rozbijając szybę na tysiąc odłamków podobnych do lodowych sopli.
Wylądował w bezlistnych krzakach, ciernistych i kłujących, ale zawsze przyjemniejszych niż potłuczone szkło. Podrapany i pokrwawiony wyplątał się z chaszczy i obiegł dom dookoła. Ray Duncan stał oparty o otwarte drzwi Lincolna, gapiąc się z przerażeniem na dom, który trząsł się w posadach, zaś tu i ówdzie ściana wybrzuszała się nagle w miejscu, którędy przechodziła niewidzialna bestia.
— Co się dzieje? Co się dzieje? — zażądał wyjaśnień, kiedy zobaczył Quentina.
— Właź do samochodu i ruszaj! — wrzasnął Quentin.
— Tam jest Rowena! Roz! Moja mała dziewczynka!
— Roz nie żyje, a Rowena nie chce wyjść. Dalej, człowieku! Ratuj swoją skórę!
— Roz! — wrzasnął Duncan. — Rowena! — Ruszył w górę po schodach ku frontowej werandzie.
W chwili kiedy dotarł do frontowych drzwi, coś rozwaliło fasadę domu od środka i przez ogromną wyrwę wysunęło się potężne ramię walących o ziemię schodów, obalając mężczyznę, a następnie miażdżąc go kolejnymi uderzeniami, podczas gdy jego pozbawione już życia ciało trzepotało się bezradnie pod nimi, niczym mysz pod kocią łapą.
Quentin wysiadł z Lincolna i pobiegł w stronę swojego wozu, wsiadł do środka, uruchomił go, po czym cały czas jadąc tyłem, z ogromną szybkością dotarł do autostrady. I wtedy zatrzymał się.
— Lizzy — wyszeptał. Roz powiedziała, że przywieźli więzienie Lizzy ze sobą.
Spróbował wrócić samochodem pod dom, ale koła zabuksowały w śniegu i samochód ześliznął się na bok. Zatrzymał się, wysiadł z samochodu i ruszył biegiem w stronę domu, ślizgając się na oblodzonej i ośnieżonej alejce. W pełnym biegu włożył prawą dłoń, wciąż krwawiącą z ran jakie pozostawiły po sobie czepiające się jej żyły, do kieszeni kurtki i wyciągnął stamtąd swój telefon komórkowy. Wybrał numer 911 i nacisnął przycisk SEND.
— Wezwijcie policję z Mixinack do starego domu Laurentów! Nie znam adresu, ale oni będę wiedzieć gdzie to jest. Dom Laurentów! Niech przyślą też straż pożarną. I karetki! Nie, nie mogę zostać na linii.
Wcisnął telefon z powrotem do kieszeni i podszedł do Lincolna. Dom wciąż drżał w posadach. Poddasze zawaliło się na trzecie piętro. Szyby pękały i szkło pryskało we wszystkich kierunkach. Wsunął się do środka wozu przez drzwi od strony kierowcy i wyciągnął kluczyk ze stacyjki. Cofnął się do bagażnika i otworzył go. Następnie rzucił kluczyk w kierunku frontowego ganku, tak aby wyglądało, że to Ray Duncan upuścił go biegnąc w stronę domu.
W bagażniku była tylko jedna walizka. Wyszarpnął ją na zewnątrz i otworzył zamaszystym ruchem. Było tam tylko kilka ubrań, parę przyborów kosmetycznych. Butelka szampana. Czy Roz naprawdę wierzyła, że będzie dziś święcić zwycięstwo?
Otworzył wszystkie przegródki zapinane na zamki błyskawiczne. Znalazł tylko kilka pudełek. Jedno z przyborami do pisania, drugie z biżuterią. Poza tym nie zauważył niczego, w czym można byłoby trzymać szczątek ciała jego siostry. Roz skłamała. Nie mieli ze sobą uwięzionej Lizzy.
Jego wzrok padł na butelkę szampana. Podniósł ją do góry. Czy jakaś część ciała Lizzy mogłaby zmieścić się w środku tej butelki?
Nagle stanęła przed nim pani Tyler.
— Uciekaj, dopóki jeszcze możesz.
— Muszę uwolnić Lizzy.
— Uciekaj! I zniknęła.
Quentin podniósł się z kolan wciąż trzymając w rękach butelkę i ruszył alejką w stronę swojego samochodu. Za jego plecami dach runął na znajdujące się pod nim piętra i rozmiażdżył je o fundamenty. Usłyszał już pierwsze sygnały radiowozów. Stanął u wylotu alejki machając do nich, ale zanim wynurzyły się spomiędzy drzew, dom nagle buchnął płomieniem. Ogień zajął Lincolna i otwartą walizkę porzuconą na śniegu. Dach jeszcze raz zapadł się w dół, niemal stykając się z fundamentami. Płomienie, iskry i płonące gruzy wylatywały w powietrze i spadały zapalając to, co kiedyś było trawnikiem i podjazdem. Policja wjechała w drogę dojazdową, a za nią pięć wozów strażackich. Zabrali się do gaszenia pożaru, ale najwyraźniej nie było już nic do uratowania. Nie wyglądało też na to, że ktokolwiek mógł przeżyć katastrofę.
Quentin kamieniem rozbił butelkę. Wśród kawałków szkła zobaczył ją: wyschniętą, skurczoną dłoń, pochodzącą ze szkieletu nastoletniej dziewczynki.
Читать дальше