Gdy tylko pierwszy z nich ześlizgnął się do nas z uniesioną w górę kosą, usłyszeliśmy ten nieziemski, upiorny krzyk, a następnie oślepiający wybuch. Jego twarz pojawiła się nam jak czarna maska w orgii pomarańczowych płomieni. Ciało wampira zadygotało w konwulsyjnym, upiornym tańcu. Pozostali odwrócili się i wbiegli pod betonową estakadę autostrady. Rzuciłem się za nimi, ale Gabriela przytrzymała mnie i nie pozwoliła ich ścigać. Jej siła doprowadzała mnie do szału i jednocześnie zadziwiała.
— Przestań, do cholery! — krzyknęła na mnie. — Louis, pomóż mi!
— Puść mnie! — krzyczałem wściekły. Chcę się z nimi porachować, daj mi choćby jednego. Mogę jeszcze złapać ostatniego z tej bandy!
Nie puściła mnie jednak, a ja z całą pewnością nie zamierzałem się z nią dalej siłować, zwłaszcza że Louis dołączył do jej rozpaczliwych i wściekłych zmagań, by utrzymać mnie na miejscu.
— Lestat, nie goń ich! — wydyszał. Jego dobre maniery wystawione były na ciężką próbę. — Dość już tego, musimy stąd uciekać.
— W porządku — odparłem, poddając się im niechętnie. Poza tym i tak było za późno. Ten, który się palił, już ulotnił się w dymie i tryskających płomieniach. Pozostali zniknęli bez śladu w ciemnościach.
W nocy, która nas otaczała, nagle słyszeliśmy tylko dudnienie przejeżdżających samochodów na autostradzie. I oto byliśmy tu razem, cała nasza trójka. Staliśmy w ponurym świetle płonącego samochodu.
Louis starł ze swej twarzy sadzę. Jego sztywny, biały kołnierzyk od koszuli cały był powalany sadzą, a długa aksamitna peleryna przypalona i podarta.
Gabriela stała między nami, jak rozbitek życiowy, jak wykolejeniec, taka sama jak dawniej, niczym ubrudzony, obdarty chłopak w postrzępionej myśliwskiej kurtce khaki, spodniach i pogniecionym filcowym kapeluszu, nasadzonym krzywo na jej śliczną głowę.
Spośród kakofonii różnorodnych dźwięków dochodzących z miasta wyłowiliśmy odgłosy syren zbliżających się samochodów policyjnych. Staliśmy wszyscy dalej bez ruchu, spoglądając na siebie. Wiedziałem, że wszyscy szukaliśmy wzrokiem Mariusza. To mógł być tylko Mariusz. Musiał być. I był z nami, nie przeciwko nam. Zaraz się tu zjawi. Wypowiedziałem cicho jego imię. Wpatrywałem się w ciemność pod autostradą i dalej jeszcze, ponad nie kończącymi się małymi domkami, które zapełniały pobliskie otaczające nas wzgórza.
Słyszałem syreny, których odgłosy potężniały wraz ze zbliżaniem się do nas, i szum głosów ludzkich. Ujrzałem strach malujący się na twarzy Gabrieli. Wyciągnąłem do niej rękę i podszedłem bliżej, nie zważając na zamieszanie i zbliżających się śmiertelnych, a także zatrzymujące się nad nami na autostradzie samochody. Objęła mnie nagle. Poczułem ciepło jej ciała. Gestem ręki przynagliła mnie do pośpiechu.
— Jesteśmy w niebezpieczeństwie! Wszyscy — szepnęła. — W straszliwym niebezpieczeństwie. Chodź!
Był ranek, godzina piąta. Stałem sam przy szklanych drzwiach na rancho w Carmel Valley. Gabriela i Louis poszli przejść się po wzgórzach, aby trochę odpocząć po wydarzeniach tej nocy.
Telefon z Północy przekazał mi informację, że moi śmiertelni muzycy byli już bezpieczni i nic im nie groziło w nowej kryjówce w Sonoma. Oddawali się szalonym orgiom za elektrycznymi drutami i bramami. Co do policji i prasy, i wszystkich tych nieuniknionych pytań, no cóż, z tym trzeba będzie jeszcze poczekać.
Teraz czekałem samotnie na poranne światło, zawsze to robiłem. Zastanawiałem się, dlaczego Mariusz nie pokazał się nam, dlaczego uratował nas tylko po to, aby zaraz zniknąć, nawet się do nas nie odzywając.
— Przypuśćmy, że to nie był Mariusz — powiedziała wcześniej Gabriela z niepokojem w głosie, przemierzając w tę i z powrotem pokój, w którym się znajdowaliśmy. — Mówię ci, miałam wielkie poczucie zagrożenia, niebezpieczeństwa. Czułam niebezpieczeństwo, które w równym stopniu zagrażało nam, jak i im. Czułam je na zewnątrz audytorium, kiedy odjeżdżaliśmy, a także wtedy, kiedy staliśmy przy płonącym samochodzie. Coś w tym było. To nie był Mariusz, jestem o tym przekonana…
— W tym było coś niemal barbarzyńskiego — dodał wtedy Louis. — Prawie, ale niezupełnie…
— Tak, prawie dzikiego — odpowiedziała na to Gabriela, wymieniając z nim porozumiewawcze spojrzenie. — A nawet jeśli to był Mariusz, dlaczego nie moglibyśmy sądzić, że ocalił cię tylko po to, aby mógł zemścić się na tobie według własnego planu?
— Nie — odparłem wtedy, uśmiechając się lekko. — Mariusz nie chce zemsty, bo już dawno mógłby ją mieć. Wiem to na pewno.
Byłem bardzo podniecony, przyglądając się Gabrieli, jej sposobowi poruszania się, znanym gestom i, Boże drogi, dokładnie temu samemu postrzępionemu myśliwskiemu ubraniu. Po dwustu latach nadal jeszcze była nieustraszonym odkrywcą i badaczem lądów. Usiadła okrakiem na fotelu jak kowboj i podpierała brodę rękami. Mieliśmy tyle do powiedzenia sobie nawzajem, a ja byłem po prostu zbyt szczęśliwy, aby obawiać się czegokolwiek. A poza tym bać się byłoby czymś zbyt strasznym, ponieważ teraz już byłem pewien, że popełniłem poważny błąd w moich obliczeniach. Po raz pierwszy zdałem sobie z tego sprawę, kiedy „Porsche” eksplodował, a Louis był tam jeszcze w środku. Cała ta moja mała wojna mogła doprowadzić do śmierci wszystkich, których kochałem. Jakimż byłem głupcem, myśląc, że mogę przyjąć na siebie cały ich jad i nienawiść.
Musieliśmy ze sobą porozmawiać. Musieliśmy być sprytni i przebiegli. Musieliśmy bardzo uważać na siebie. Na razie jednak byliśmy bezpieczni. Powiedziałem jej o tym, uspokajając ją. Tutaj ani ona, ani Louis nie wyczuwali już tego zagrożenia. A ja nie odczuwałem go ani przez chwilę. Nasi młodzi i głupi nieśmiertelni wrogowie rozproszyli się bez śladu, wierząc, że to my posiadamy taką siłę, aby samą wolą spopielać ich ciała.
— Wiesz, tysiące razy wyobrażałam sobie nasze spotkanie — powiedziała Gabriela — ale nigdy nie przypuszczałam, że tak właśnie będzie wyglądać.
— Mnie się raczej wydaje, że było wspaniałe! — wykrzyknąłem. — I nie przypuszczam, bym nie mógł dać sobie z nimi rady. Już miałem zdusić tego z kosą, przerzucić go nad audytorium. Widziałem też, jak nadbiegał ten drugi. Mógłbym złamać go wpół. Mówię ci, jedną z tych frustrujących rzeczy jest to, że nie miałem nawet okazji…
— Z pana jest prawdziwy diabełek — odrzekła. — Jesteś niemożliwy! Sam Mariusz nazwał cię najbardziej przeklętym stworzeniem! Zgadzam się z nim absolutnie.
Roześmiałem się rozbawiony. Cóż za słodkie pochlebstwo. I jaka wspaniale staroświecka francuszczyzna.
Louis również był pod jej wrażeniem. Siedział w ciemnym kącie i tylko przypatrywał się jej, małomówny, zamyślony, jak to było w jego zwyczaju. Znów był nieskazitelnie czysty, a jego ubranie tak zadbane, jak byśmy właśnie wyszli z opery po ostatnim akcie Traviaty, aby przyglądać się śmiertelnym, pijącym szampana przy kawiarnianych stoliczkach o marmurowych blatach.
Miałem poczucie przynależności do nowej wspólnoty nowego klanu. Rozpierała mnie wspaniała energia, coś, co było zaprzeczeniem ludzkiej rzeczywistości. Nasza trójka przeciw wszystkim plemionom, przeciw całemu światu. I to głębokie poczucie bezpieczeństwa, nie dającego się zatrzymać pędu. Jak im to wytłumaczyć?
— Matko, przestań się martwić — powiedziałem wreszcie, mając nadzieję ustalić wszystko, stworzyć chwilę pełnego spokoju umysłu — to bezcelowe. Stworzenie tak potężne, że spala swych wrogów, może i tak odnaleźć nas, kiedy tylko zechce, zrobić z nami to, na co tylko ma ochotę.
Читать дальше