— A spróbowaliby zniszczyć cię, gdyby rozpoznali? — zapytałem.
— Tak — odparł. — Próbują tego bezskutecznie od czasu sprawy z Teatrem Wampirów. Oczywiście Wywiad z wampirem dolał oliwy do ognia. Oni jednak nie potrzebują pretekstów dla swych małych gierek. Potrzebują impetu, ekscytacji. Karmią się tym jak krwią.
Przez chwilę jego głos zabrzmiał tak, jakby wypowiadanie słów sprawiało mu dużą trudność. Nabrał głośno powietrza w płuca. Ciężko o tym wszystkim mówić. Chciałem go ponownie objąć, ale nie zrobiłem tego.
— Ale w tej chwili — mówił dalej — to ciebie, jak sądzę, przede wszystkim chcą zniszczyć. Co więcej — doskonale wiedzą, jak wyglądasz. — Ledwie dostrzegalny uśmiech. — Każdy wie, jak wyglądasz. Monsieur Le Rock Star.
Pozwolił, by uśmiech rozszerzył się. Jego głos jednak był uprzejmy i spokojny, jak zawsze. Twarz zabarwiona uczuciem. Nie było w niej nawet najmniejszej zmiany. Być może nigdy nie będzie.
Wsunąłem rękę pod jego ramię i odeszliśmy razem od świateł domu. Minęliśmy po drodze wielki kadłub helikoptera i zeszliśmy na suche, spieczone słońcem pole, udając się w kierunku wzgórz.
Myślę, że być szczęśliwym znaczy być przygnębionym, czuć satysfakcję, płonąć.
— Czy zamierzasz dopiąć swego? — zapytał. — Koncert już jutro wieczorem?
Niebezpieczeństwo wisi nad nami wszystkimi. Czy to było ostrzeżenie, czy groźba?
— Tak, oczywiście — odparłem. — Co, u diabła, mogłoby mnie powstrzymać przed tym?
— Ja chciałbym cię powstrzymać — odpowiedział. — Przyszedłbym wcześniej, gdybym tylko mógł.
— A dlaczego chcesz, abym tego nie robił?
— Wiesz dlaczego — odparł. — Chcę z tobą porozmawiać, to takie proste. Słowa, a przecież niosą ze sobą tyle różnych znaczeń.
— Będzie na to czas po koncercie — odpowiedziałem. — „Jutro i jutro, i jutro”. Nic się nie stanie. Sam zobaczysz.
Cały czas zerkałem w jego stronę i w przestrzeń, jak gdyby jego zielone oczy raziły mnie. Według nowoczesnej terminologii on rzeczywiście był promieniem laserowym. Śmiercionośny, choć delikatny. Jego ofiary zawsze go wcześniej uwielbiały. Ja zawsze go kochałem. Czyż nie było tak, bez względu na to, co się wydarzyło, jak silną mogła stać się miłość, jeśli do pielęgnowania jej miało się wieczność, a teraz wystarczyło tylko kilka chwil, aby odświeżyć w sobie ten popęd, jej temperaturę?
— Jak możesz być tego pewien, Lestat? — zapytał. Serdecznie zabrzmiało wymówione przezeń moje imię. A ja nie potrafiłem zmusić się do wymówienia jego imienia w taki sam naturalny sposób.
Szliśmy teraz wolno, bez konkretnego kierunku. Obejmował mnie lekko, moja ręka także luźno obejmowała jego ramię.
— Mam ze sobą batalion śmiertelnych po to, aby chronili mnie i członków mojego zespołu. Ochroniarze będą w śmigłowcu i w limuzynie, którą będą przejeżdżać moi śmiertelni. Ja sam przyjadę oddzielnie z lotniska własnym samochodem, mogę więc łatwiej bronić się. Będziemy mieli prawdziwą kawalkadę samochodową. A zresztą, czego może dokonać garstka wściekłych, dwudziestowiecznych, nieopierzonych jeszcze wampirów? Ci idioci używają telefonu, aby przekazać mi swoje groźby.
— Jest ich więcej niż garstka — odparł. — A co z Mariuszem? Twoi wrogowie zastanawiają się bardzo nad tym, czy historia o nim jest prawdziwa, czy Ci Których Trzeba Ukrywać naprawdę istnieją.
— Naturalnie, a ty, czy ty w to uwierzyłeś?
— Tak, jak tylko przeczytałem o tym.
Zapanowała między nami cisza, podczas której prawdopodobnie obaj przypominaliśmy sobie tego nieśmiertelnego, dawno temu, który wypytywał mnie bez końca, gdzie to się zaczęło? Zbyt wiele bólu do ponownego przywołania. To było jak wyciąganie starych zdjęć z pudeł na strychu, ścieranie kurzu i stwierdzanie, że kolory nadal są żywe. Te zdjęcia były portretami zmarłych przodków, a zarazem obrazami nas samych.
Wykonałem jakiś nerwowy, ludzki gest, odrzuciłem gwałtownie włosy z czoła, próbowałem wyczuć chłód powiewu.
— Dlaczego jesteś tak bardzo pewny, że Mariusz nie zakończy tego eksperymentu z chwilą, kiedy tylko twoja noga stanie na deskach sceny jutro w nocy? — zapytał.
— Czy myślisz, że któryś ze starszych zrobiłby to? — odpowiedziałem pytaniem.
Zastanawiał się przez dłuższą chwilę tak głęboko, że wydawało się, iż zapomniał o wszystkim. Światło gazowe znowu podawało nam swą niepewną iluminację. Pojawiły się odgłosy i zapachy z dawnych czasów, z pobliskich ulic. My obaj w naszym nowoorleańskim salonie, ogień na kominku, węgielki na kracie pod marmurowym obramowaniem. Wszystko stawało się starsze, poza nami.
Wstał teraz, nowoczesne dziecko w obwisłym swetrze i znoszonych dżinsach. Spojrzał w kierunku pustych wzgórz. Oczy zapłonęły mu wewnętrznym ogniem, włosy zwichrzyły się. Poruszył się wolno, jakby wracał do życia.
— Nie. Myślę, że starsi będą jedynie przyglądać się tej całej sprawie, zainteresowani i zaciekawieni, co z tego wyniknie.
— A ty jesteś ciekaw?
— Tak. Wiesz, że jestem — odparł.
Zaczerwienił się lekko. Jego twarz stała się jeszcze bardziej ludzka. W rzeczywistości wyglądał bardziej jak człowiek niż ktokolwiek inny z naszego gatunku.
— Jestem tutaj, prawda? — dodał, a ja wyczułem w jego głosie ból, przeszywający całe jego jestestwo, ból, który mógł zawierać w sobie uczucie aż do najzimniejszej otchłani.
Skinąłem potakująco głową. Nabrałem powietrza głęboko w płuca i spojrzałem w dal, żałując, że nie mogę powiedzieć tego, co naprawdę chciałem. Że kocham go. Nie mogłem tego jednak zrobić. To uczucie było zbyt silne.
— Cokolwiek się zdarzy, było warto — powiedziałem. — To jest, jeżeli ty i ja, Gabriela i Armand… i Mariusz będziemy razem choćby przez krótką chwilę, warto było. Może Pandora zdecyduje się ujawnić, może Mael. Bóg tylko wie, ilu jeszcze. Warto było, Louis, warto. A co do reszty, nie obchodzi mnie to.
— Nieprawda, obchodzi — powiedział, uśmiechając się w głębokiej fascynacji. — Jesteś pewien, że to będzie ekscytujące i że jeśli dojdzie do walki, ty ją wygrasz.
Przytaknąłem skinieniem głowy. Roześmiałem się. Wsunąłem dłoń do kieszeni spodni, tak jak robią to śmiertelni w dzisiejszych czasach. Szedłem dalej przez trawę. Pole nadal pachniało słońcem, choć była chłodna kalifornijska noc. Nie powiedziałem mu nic o ludzkiej stronie całej tej sprawy, o próżności towarzyszącej chęci wystąpienia przed publicznością i czystym szaleństwie, które mnie opanowało, gdy po raz pierwszy ujrzałem siebie na ekranie odbiornika TV, gdy ujrzałem swą twarz na okładkach albumu wyłożonego w witrynach wystawowych sklepu muzycznego w North Beach.
— Gdyby starsi rzeczywiście chcieli mnie zniszczyć — powiedziałem — czy nie sądzisz, że zrobiliby to już dawno.
— Nie — odpowiedział. — Zobaczyłem cię i śledziłem, dlatego tu dotarłem. Przedtem jednak nie mogłem cię odnaleźć. Jak tylko dowiedziałem się, że chcesz się ujawnić — próbowałem, ale bezskutecznie.
— W jaki sposób dowiedziałeś się o tym?
— Są takie miejsca w wielkich miastach, gdzie spotykają się wampiry — odrzekł. — Z pewnością wiesz już o tym.
— Nie, nie wiem. Powiedz mi — nalegałem.
— Są takie bary, które nazywamy skrzynkami kontaktowymi — odparł, uśmiechając się nieco ironicznie. — Znane są nam nawet z nazw. Przychodzą tam śmiertelni, oczywiście. Jest więc „Dr Polidori” w Londynie i „Lamia” w Paryżu. Jest „Bela Lugosi” w Los Angeles oraz „Carmilla” i „Lord Ruthven” w Nowym Jorku. Tu, w San Francisco, mamy chyba nawet najpiękniejszy z nich wszystkich, kabaret zwany „Córką Drakuli” na Castro Street.
Читать дальше