– K – k – kilka naprawdę n – niezłych pozycji – ocenił.
– Ile może pan za nie dać?
– Nie m – m – mogę dać ci za nie t – tyle, ile są warte – powiedział. – Muszę coś z tego m – m – mieć.
– Rozumiem – zgodził się Colin.
– Prawdę powiedziawszy, odradzałbym p – p – pozbywania się ich teraz. To doskonale z – zachowane p – p – p – ierwsze wydania.
– Wiem.
– Już teraz są w – warte znacznie w – w – więcej, niż zapłaciłeś za nie w kiosku. Jeśli potrzymasz je jeszcze d – d – d – dwa lata czy coś koło tego, to prawdopodobnie ich wartość się p – potroi.
– Tak. Ale potrzebuję pieniędzy. Natychmiast.
Pan Plevich mrugnął do niego.
– Masz d – d – dziewczynę?
– Tak. Zbliżają się jej urodziny – skłamał Colin.
– Będziesz t – t – tego żałował. Dź – dź – dziewczyna prędzej czy później odejdzie, a d – dobrym komiksem można się cieszyć o wiele dłużej.
– Ile?
– Myślałem o stu dolarach.
– Dwieście.
– Z – za dużo. Ona n – nie p – p – potrzebuje takiego drogiego p – p – p – rezentu. Co byś powiedział na sto d – dwadzieścia?
– Nie.
Pan Plevich przejrzał jeszcze dwukrotnie zbiór komiksów i w końcu stanęło na stu czterdziestu dolarach w gotówce.
Na następnym skrzyżowaniu znajdowała się filia California Federal Trust. Colin dał kasjerce banknoty ze skarbonki, a ta wydała mu bilon. Z dwustu jedenastoma dolarami w kieszeni udał się do sklepu ze sprzętem elektronicznym na Broadway i kupił najlepszy miniaturowy magnetofon, na jaki było go stać. W domu miał co prawda magnetofon kasetowy, ale był za duży i nieporęczny, a mikrofon nie wyłapywał niczego, co znajdowało się w odległości większej niż trzy czy cztery stopy. Ten, który kupił za sto osiemdziesiąt dziewięć dolarów, dziewięćdziesiąt pięć centów, okazyjnie, po zaniżonej o trzydzieści dolarów cenie – wychwytywał i wyraźnie nagrywał głosy z odległości nawet trzydziestu stóp; tak przynajmniej utrzymywał sprzedawca. Ponadto miał tylko dziewięć cali długości, pięć szerokości i tylko trzy grubości; można więc było łatwo go ukryć.
Zdążył wrócić do domu i schować magnetofon, gdy pięć minut później wpadła matka, by przebrać się przed umówioną kolacją. Dała mu pieniądze, żeby zjadł u Charly’ego. Kiedy wyszła, zrobił sobie kanapkę z serem i popił ją mlekiem czekoladowym.
Po kolacji poszedł do swojego pokoju i eksperymentował jakiś czas z nowym magnetofonem. Był znakomity – nagrywał głos czysto i bez zniekształceń, wychwytywał dźwięki nawet z odległości trzydziestu stóp, tak jak obiecywał sprzedawca, ale przy maksymalnym zasięgu jakość nagrania była znacznie gorsza. Testował urządzenie kilka razy, aż wreszcie uznał, że nadaje się do nagrywania rozmów z odległości dwudziestu pięciu stóp. Powinno wystarczyć.
Poszedł do sypialni matki i zajrzał do szafki nocnej, a później do serwantki. Pistolet leżał w szufladzie. Miał dwa bezpieczniki i kiedy się je przesuwało, zapalały się dwa czerwone światełka na niebiesko – czarnej obudowie broni. Kiedy Colin wspomniał Royowi o pistolecie, powiedział, że nie jest prawdopodobnie nawet załadowany. Ale był. Ponownie zabezpieczył broń i położył ją na swoje miejsce; leżała na stosie matczynych jedwabnych majtek.
Zadzwonił do Heather i znów omawiali szczegóły planu, starając się wyłapać jego słabe punkty, których wcześniej mogli nie zauważyć. Plan zdawał się mieć szansę powodzenia.
– Jutro porozmawiam z panią Borden – powiedział Colin.
– Myślisz, że to naprawdę konieczne?
– Tak. Jeśli uda mi się ją nakłonić, by w ogóle mówiła i nagrać wszystko na taśmę, to zyskamy jeszcze jeden dowód.
– Ale jeśli Roy dowie się, że z nią rozmawiałeś, może nabrać podejrzeń. Może się domyślić, że coś kombinujemy i element zaskoczenia odpadnie.
– Ludzie w tej rodzinie mają problemy z porozumiewaniem się – zapewnił ją Colin. – Może nawet nie wspomni Royowi o naszej rozmowie.
– A może wspomni.
– Musimy zaryzykować. Jeśli zdradzi coś, co pomoże nam wyjaśnić zachowanie Roya, jego motywacje, to łatwiej nam będzie przekonać policję.
– No… dobrze – powiedziała Heather. – Ale zadzwoń do mnie, jak już się z nią spotkasz. Opowiesz mi wszystko.
– Zadzwonię. A jutro wieczorem zastawimy na Roya pułapkę.
Milczała przez chwilę. Potem spytała”
– Tak szybko?
– Nie ma sensu zwlekać.
– Nie zaszkodziłoby, gdybyśmy przez dzień czy dwa przemyśleli wszystko jeszcze raz. Chodzi mi o nasz plan. Może jest w nim jakiś błąd. Może coś przeoczyliśmy.
– Nie przeoczyliśmy – powiedział. – Musi zadziałać.
– No to… w porządku.
– Zawsze możesz się wycofać.
– Nie.
– Nie będę się upierał wbrew tobie.
– Nie – powtórzyła. – Pomogę ci. Potrzebujesz mnie. Zrobimy to jutro wieczorem.
Kilka godzin później, w nocy, Colin obudził się z koszmarnego snu spocony i roztrzęsiony. Nie mógł sobie przypomnieć, czego ten sen dotyczył. Pamiętał tylko, że była w nim Heather. Zbudził go jej krzyk.
W niedzielę rano, o wpół do dwunastej, Colin udał się na przystań i usiadł na ławce przy nadmorskim deptaku, skąd miał doskonały widok na sklep pod nazwą „Skarby”. Sprzedawano w nim pamiątki i upominki – pocztówki, lampy zrobione z muszli, paski zrobione z muszli, przyciski do papierów zrobione z muszli, muszle z czekolady, podkoszulki z zabawnymi napisami, książki o Santa Leona, świece w kształcie słynnej dzwonnicy z misji Santa Leona, porcelanowe talerze z widokami Santa Leona, i całe mnóstwo bezużytecznego śmiecia. Matka Roya pracowała w nim popołudniami, przez pięć dni w tygodniu, nie wyłączając niedzieli.
Colin trzymał pod pachą złożoną ortalionową wiatrówkę. Był w niej ukryty nowy magnetofon. Nawet przy nieustępliwej bryzie wiejącej od strony oceanu dzień był o wiele za ciepły, by zakładać kurtkę, ale Colin nie przypuszczał, by pani Borden zwróciła na to uwagę. W końcu nie miała powodów, by traktować go podejrzliwie.
Po deptaku spacerowało mnóstwo ludzi, którzy rozmawiali, śmiali się, oglądali wystawy sklepowe i jedli banany oblewane czekoladą; sporą grupę stanowiły atrakcyjne, długonogie nastolatki w szortach albo bikini. Colin zmuszał się, by na nie nie patrzeć. Nie chciał, by cokolwiek go rozpraszało, gdyż obawiał się, że nie zauważy pani Borden i będzie musiał spotkać się z nią w gwarnym sklepie.
Dostrzegł ją dziesięć po dwunastej. Była chudą kobietą o ptasich kształtach. Szła szybko, z głową podniesioną do góry i cofniętymi ramionami, w sposób typowy dla ludzi interesu.
Sięgnął do zawiniętej kurtki i włączył magnetofon, następnie wstał i przebiegł na drugą stronę deptaka. Dogonił ją, zanim zdążyła wejść do sklepu.
– Pani Borden?
Zatrzymała się gwałtownie na dźwięk swojego nazwiska i odwróciła się w jego stronę. Była wyraźnie zaskoczona. Nie poznała go.
– Spotkaliśmy się dwa razy – powiedział – ale za każdym razem widzieliśmy się bardzo krótko. Nazywam się Colin Jacobs. Jestem przyjacielem Roya.
– Ach tak. Przypominam sobie.
– Muszę z panią porozmawiać.
– Spieszę się do pracy.
– To bardzo ważne.
Spojrzała na zegarek.
– Naprawdę to bardzo ważne.
Zawahała się, zerknąwszy na sklep.
– Chodzi o pani córkę – powiedział.
Podniosła raptownie głowę.
Читать дальше