Szybkościomierz wskazywał czterdzieści pięć mil, gdy wjeżdżali z powrotem na szosę, wyprzedzając furgonetkę o parę jardów. Ale zrównała się z nimi w chwilę później i trzymała się blisko ich boku, aż osiągnęli osiemdziesiąt pięć mil na godzinę. Cała prawa strona bagażówki była podrapana i powyginana. Alex domyślał się, patrząc niespokojnie na drugi samochód, że lewa strona thunderbirda jest w znacznie gorszym stanie.
Furgonetka ponownie ruszyła w ich stronę. Nagle rozległo się bang!, tak głośne, że Alex myślał, iż zostali uderzeni po raz czwarty. Jednak odgłosowi nie towarzyszył wstrząs. Co więcej, chevrolet nagle wytracił prędkość i został w tyle.
– Co on wyprawia? – spytał Colin.
To zbyt piękne, by mogło być prawdziwe, myślał Doyle.
– Pękła mu opona.
– Żartujesz.
– Nie żartuję.
Chłopiec opadł z powrotem na siedzenie, blady, roztrzęsiony i nieludzko wyczerpany. Słabym, przypominającym szept głosem, powiedział”
– Jezu!
Miasto przetrwało wbrew niegościnnej ziemi, na której stało. Niskie budynki – czy to drewniane, ceglane czy też kamienne – zabarwiły się na matowy, żółto-brązowy kolor, współgrający z bezlitosnym słońcem i rozwiewanym przez wiatr piachem. Gdzieniegdzie krawędzie ścian znaczyły alkaliczne inkrustacje, ale było to jedyne urozmaicenie w tej monotonii. Szosa – która stanowiła jednocześnie najważniejszą arterię miasta – przez cały czas, od chwili gdy opuścili Kolorado, tworzyła niewyraźną szaro-czarną linię przecinającą pustynię; ale teraz dostosowała się do charakteru tego miejsca i zmieniła się w ciemnobrązową i zakurzoną ulicę. Na otwartej przestrzeni wiatr omiatał drogę do czysta; ale tutaj, w mieście, budynki stanowiły dla niego przeszkodę i sprawiały, że wszędzie gromadził się kurz. Pokrywał cieniutką warstwą samochody, pozbawiając je blasku. Zdawał się być dłońmi żyjącej pustyni, rozkradającymi po kawałku tę skromną połać ziemi, którą ludzie niegdyś jej wydarli.
Posterunek policji, znajdujący się przy trzecim skrzyżowaniu na głównej ulicy, był równie ponury jak wszystko inne i mieścił się w parterowym budynku, z którego odpadała zaprawa łącząca kamienie musztardowego koloru.
Funkcjonariusz, który dowodził posterunkiem i nazywał siebie kapitanem Ackeridge’em, nosił brązowy mundur, pasujący do charakteru miasta i miał twardą, doświadczoną twarz do charakteru tego nie pasującą. Mierzył sześć stóp wzrostu, ważył dwieście funtów i był o jakieś dziesięć lat starszy od Doyle’a, ale ciało miał o dziesięć lat młodsze. Ostrzyżone na jeża włosy były ciemne, a oczy jeszcze ciemniejsze. Poruszał się jak żołnierz na paradzie, sztywno i dumnie.
Wyszedł przed budynek i obejrzał thunderbirda. Obszedł go dookoła i wydawał się równie zainteresowany nie uszkodzonymi częściami karoserii, co długimi rysami po stronie kierowcy. Nachylił się nisko nad przyciemnioną szybą i patrzył na Colina, jak na rybkę w akwarium. Ponownie przyjrzał się uszkodzeniom po lewej stronie samochodu i był bardzo zadowolony z wyników inspekcji.
– Wejdźmy do środka – powiedział. Głos miał zdecydowany i wyraźny pomimo południowo-zachodniego akcentu. – Porozmawiamy o tym.
Wrócili na posterunek, przeszli przez poczekalnię, gdzie dwie sekretarki stukały w maszyny do pisania, a umundurowany policjant z nadwagą pił kawę i przeżuwał ekierkę. Weszli do gabinetu Ackeridge’a, a potężny funkcjonariusz zamknął za nimi drzwi.
– Jak pan sądzi, co można zrobić w tej sytuacji? – spytał Alex, gdy Ackridge usiadł za biurkiem.
– Proszę usiąść.
Doyle podszedł do krzesła, które stało naprzeciwko porysowanego metalowego biurka, ale nie usiadł.
– Niech pan posłucha, ta uszkodzona opona nie powstrzyma tego drania na długo. I jeśli…
– Proszę, niech pan usiądzie, panie Doyle – powiedział policjant i sam też usiadł. Jego wysłużone krzesło o ruchomym oparciu zapiszczało, jak gdyby w jego siedzeniu chowała się żywa mysz.
Doyle usiadł, nieco poirytowany.
– Sądzę…
– Pozwoli pan, że to ja będę prowadził przesłuchanie – powiedział Ackeridge, uśmiechając się przez moment. Była to imitacja uśmiechu, najwyraźniej nieszczerego. Policjant zdawał się wiedzieć o tym, ponieważ szybko spoważniał. – Ma pan jakiś dowód tożsamości?
– Ja?
– To ja zadaję pytania.
W głosie policjanta nie było żadnej złośliwości, jednak jego ton zmroził Doyle’a. Alex wyciągnął z tylnej kieszeni portfel, wydobył z plastikowej przegródki prawo jazdy i przesunął na drugą stronę biurka.
Policjant studiował dokument.
– Doyle.
– Zgadza się.
– Z Filadelfii?
– Tak, ale przeprowadzamy się do San Francisco. Nie mam jeszcze kalifornijskiego prawa jazdy, naturalnie. – Zdawał sobie sprawę, że jego głos przypomina bełkot, język mu się plątał nie tylko z powodu strachu, jaki wciąż odczuwał po spotkaniu z szaleńcem w furgonetce, lecz również pod wpływem spojrzenia przenikliwych ciemnych oczu Ackeridge’a.
– Ma pan kartę wozu na tego t-birda?
Doyle odszukał właściwą wkładkę i podał policjantowi otwarty portfel.
Ackeridge przyglądał się przez dłuższą chwilę portfelowi, który ginął w jego ogromnych, twardych dłoniach.
– Czy to pański pierwszy thunderbird?
Alex nie rozumiał, jaki to w ogóle ma związek ze sprawą, ale odpowiedział na pytanie.
– Drugi.
– Zawód?
– Mój? Artysta.
Ackeridge podniósł wzrok i zdawał się przewiercać nim Doyle’a.
– A co to dokładnie oznacza?
– Zajmuję się artystyczną stroną reklamy – wyjaśnił Alex.
– I dobrze panu płacą?
– Całkiem dobrze – powiedział Doyle.
Ackeridge zaczął wertować pozostałe przegródki w portfelu, zatrzymując się przy każdej na parę sekund. Jego chłodne, intensywne zainteresowanie prywatnymi dokumentami było niemal nieprzyzwoite.
O co tu u licha chodzi, zastanawiał się Doyle. Zjawiłem się tutaj, żeby złożyć doniesienie o przestępstwie. Jestem dobrym, uczciwym obywatelem – nie podejrzanym!
Odchrząknął.
– Przepraszam, panie kapitanie.
Ackeridge przestał wertować portfel.
– O co chodzi?
Zeszłej nocy, powiedział sobie Doyle, stawiłem czoło człowiekowi, który próbował zabić mnie siekierą. Więc dzisiaj mogę stawić czoło temu szefowi niższego szczebla.
– Kapitanie – powiedział – nie rozumiem, dlaczego jest pan tak bardzo zainteresowany moją osobą. Czyż nie jest teraz najważniejszą rzeczą, powiedzmy, pościg za tym człowiekiem w bagażówce?
– Zawsze twierdzę, że ofiarę trzeba poznać równie dobrze jak przestępcę – stwierdził Ackeridge, po czym wrócił do przeglądania papierów w portfelu Doyle’a.
Wszystko szło nie tak, jak trzeba. Jakim cudem sprawy przybrały taki obrót – i dlaczego?
By nie odczuwać poniżenia wywołanego widokiem policjanta grzebiącego w jego prywatnym portfelu, Alex zaczął rozglądać się po pokoju. Ściany pomalowano na urzędowy szary kolor, a jaśniejszy akcent stanowiły tylko trzy rzeczy: oprawiona fotografia prezydenta Stanów Zjednoczonych wielkości plakatu; równie duża fotografia zmarłego J. Edgara Hoovera; i wreszcie mapa najbliższej okolicy o rozmiarach cztery stopy na cztery. Wzdłuż ściany stały rzędem metalowe szafki z szufladami, tylko w jednym miejscu rozdzielone przez okno i wentylator. Poza tym w pokoju były jeszcze trzy krzesła o prostych oparciach, biurko, krzesło na którym siedział Ackeridge i stojak mieszczący normalnych wymiarów, bawełniano-jedwabną flagę Stanów Zjednoczonych.
Читать дальше