– No i?
Alex ścisnął kierownicę z całych sił i wpatrzył się w swoje pobielałe kłykcie.
– Kapitan Ackeridge sądzi, że mogłem zażyć narkotyki i wymyślić całą tę historię.
– No to wspaniale.
– Albo że zaczepili nas jacyś miejscowi chłopcy w pick-upie. A on naturalnie nie chce traktować nas lepiej niż paru fajnych chłopaków, którzy mają ubaw.
Colin zapiął pas.
– Było aż tak źle?
– Gdyby nie ty, zamknąłby mnie chyba do więzienia – powiedział Doyle. – Nie bardzo wiedział, co ma zrobić z jedenastoletnim chłopcem.
– Co teraz? – Colin obciągnął koszulkę z wizerunkiem upiora w operze.
– Zatankujemy – odpowiedział Alex. – Kupimy trochę jedzenia na wynos i pojedziemy prosto do Reno.
– A co z Salt Lake City?
– Ominiemy je – powiedział Doyle. – Chcę dostać się do San Francisco jak najszybciej i trzymać się z dala od zaplanowanej trasy, na wypadek gdyby ten drań rzeczywiście ją znał.
– Reno nie znajduje się tuż za rogiem – stwierdził chłopiec, przypominając sobie jak długa wydawała się droga na mapie. – Kiedy tam dotrzemy?
Doyle przyglądał się zakurzonej ulicy, żółto-brązowym domom i samochodom, które pokrywała alkaliczna powłoka. Były to martwe obiekty, pozbawione jakichkolwiek intencji, złych czy dobrych.
Jednak czuł na ich widok strach i nienawiść.
– Jutro wczesnym rankiem.
– Nie śpiąc po drodze?
– I tak bym dziś nie zasnął.
– Jazda wykończy cię. Zaśniesz za kierownicą bez względu na twoje obecne samopoczucie.
– Nie – powiedział Alex. – Jeśli poczuję, że opada mi głowa, zjadę na pobocze i zdrzemnę się przez piętnaście albo dwadzieścia minut.
– A co z tym maniakiem? – spytał chłopiec, wskazując kciukiem za siebie.
– Ta przebita opona zatrzyma go na jakiś czas. Trudno mu będzie samemu zmienić koło, podnieść samochód lewarkiem… a poza tym nie będzie jechał całą noc. Pomyśli, że zatrzymaliśmy się w jakimś motelu. Jeśli wie, że planujemy dotrzeć wieczorem do Salt Lake City – choć wciąż nie rozumiem, skąd wie – to będzie tam na nas czekał. Tym razem możemy oderwać się od niego na dobre. – Włączył silnik. – Jeśli t-bird nie rozpadnie się, oczywiście.
– Chcesz, żebym zaplanował trasę? – spytał Colin.
Alex przytaknął.
– Boczne drogi. Ale takie, które pozwolą na szybką jazdę.
– To może być nawet zabawne – stwierdził Colin. – Jak prawdziwa przygoda.
Doyle spojrzał na niego z niedowierzaniem. I wtedy dostrzegł w jego wzroku błysk lęku, który musiał wyzierać także z oczu Doyle’a, i pojął, że to buńczuczne stwierdzenie było zwykłym popisem. Colin robił co mógł, by znieść ciężar niewiarygodnego strachu – i szło mu nadzwyczaj dobrze, jak na jedenastolatka.
– Jesteś naprawdę niesamowity – powiedział Doyle.
Colin zaczerwienił się.
– Ty też.
– Tworzymy niezłą parę.
– No nie?
– Pędząc ku nieznanemu – powiedział Alex – bez zmrużenia powiek. Wilbur i Oriville.
– Lewis i Clark *– dodał chłopiec, uśmiechając się szeroko.
– Kolumb i Hudson.
– Abbott i Costello ** – powiedział Colin.
Może było to związane z okolicznościami, ale Doyle pomyślał, że jest to najzabawniejsze stwierdzenie, jakie słyszał w ciągu ostatnich lat. Rozbawiło go do łez.
– Flip i Flap – powiedział, gdy przestał się śmiać. Wrzucił bieg i oddalił się od posterunku policji.
Furgonetka przypominała upartą krowę. Po półgodzinnej, nieprzerwanej mordędze Lelandowi udało się zablokować koła i podnieść furgonetkę przy pomocy lewarka na tyle, by móc zdjąć uszkodzone koło. Wiejący po piaszczystych równinach wiatr poruszał lekko chevroletem stojącym na metalowym podnośniku. I gdyby meble znajdujące się w części bagażowej przesunęły się bez ostrzeżenia…
Po godzinie Leland przykręcił na zapasowym kole ostatnią śrubę i opuścił furgonetkę. Kiedy wpychał przebitą oponę do samochodu, uświadomił sobie, że powinien zatrzymać się na najbliższej stacji obsługi i naprawić ją, ale… Doyle z dzieciakiem i tak już uzyskali sporą przewagę. Choć mógł ich znów dopaść tego wieczoru w Salt Lake City, nie chciał tracić szansy rozprawienia się z nimi tutaj, na otwartej drodze. W miarę jak zbliżali się do San Francisco, tracił pewność siebie i wiarę we własne możliwości.
A gdyby nie udało mu się wyłączyć ich z gry, co pomyślałaby Courtney? Przecież miała do niego zaufanie. Gdyby nie zajął się odpowiednio tamtą dwójką, wówczas on i Courtney nie mogliby być razem, tak jak tego pragnęła.
W takim razie opona mogła zaczekać.
Zatrzasnął tylne drzwi furgonetki, zamknął na klucz i skierował się do kabiny. W pięć minut później pędził z prędkością dziewięćdziesięciu pięciu mil na godzinę po płaskiej, wyludnionej szosie.
Detektyw Ernie Hoval z policji stanowej Ohio jadł kolację w restauracji przy skrzyżowaniu, która stanowiła ulubione miejsce większości policjantów w tej okolicy. Atmosfera była do niczego, ale jedzenie było w porządku. Policjanci mieli dwadzieścia procent zniżki.
Był już w połowie posiłku, składającego się z ogromnego sandwicza i frytek, gdy przysiadł się do niego żółtawy, wyszczekany technik, zajmując miejsce vis-a-vis.
– Nie ma pan nic przeciwko towarzystwu? – spytał.
Hoval drgnął. Miał, ale wzruszył tylko ramionami.
– Nie wiedziałem, że taki człowiek jak pan korzysta z zakamuflowanych łapówek pod postacią zniżek – stwierdził technik, otwierając menu, które przyniosła mu kelnerka.
– Nie korzystałem, kiedy zacząłem się tu stołować – powiedział Hoval zdumiony tym, że chce rozmawiać z tym człowiekiem. – Ale wszyscy inni tak robili… z niewielu rzeczy można ciągnąć korzyści jeśli chce się pozostać dobrym gliniarzem.
– Ach, więc jest pan taki sam jak my wszyscy – stwierdził technik, machając lekceważąco ręką.
– Równie biedny.
Mężczyzna wykrzywił twarz w uśmiechu, a nawet pozwolił sobie na ciche parsknięcie.
– Jak pański sandwicz?
– Doskonały – odpowiedział Hoval z pełnymi ustami.
Technik zamówił jednego, bez frytek, i kawę. Kiedy kelnerka odeszła, spytał”
– Co ze śledztwem w sprawie Pulhama?
– Nie jest to już jedyna sprawa, którą się zajmuję – powiedział Hoval.
– Och?
– Niewiele mogę zrobić – wyjaśnił Hoval. – Jeśli zabójca jechał tą bagażówką do Kalifornii, to jest teraz daleko poza granicami mojego rejonu. FBI sprawdza listę nazwisk kierowców, którą otrzymało z centralnego spisu bagażówek. Zacieśnili krąg podejrzanych do kilkudziesięciu nazwisk. Wygląda na to, że znalezienie tego faceta to kwestia kilku tygodni.
Technik zmarszczył brwi, podniósł solniczkę i obracał ją w swoich chudych palcach.
– Za kilka tygodni może być za późno. Kiedy świr zaczyna działać, to działa szybko.
– Wciąż pan wierzy w tę teorię? – spytał Hoval, odkładając sandwicza.
– Uważam, że mamy do czynienia z psychopatą. A jeśli tak jest, to lista jego morderstw powiększy się o kilka nowych w ciągu tygodnia albo dwu. Może nawet popełnić samobójstwo.
– To nie jest żaden wariat – upierał się Hoval. – To sprawa polityczna. Nie zabije nikogo więcej, chyba, że natknie się na kolejnego policjanta.
– Jest pan w błędzie – powiedział technik.
Hoval potrząsnął głową i wziął spory łyk soku cytrynowego.
– Wy, liberałowie o krwawiących sercach, zadziwiacie mnie. Wszędzie szukacie prostych odpowiedzi.
Читать дальше