Podszedł do łóżka i już miał się położyć, gdy uświadomił sobie, że najpierw musi zdjąć ubranie. Było dokładnie przemoczone. Gdyby spędził w nim resztę nocy, rano byłby chory… Powoli, wykonując przesadnie ostrożne ruchy, rozebrał się i wytarł pikowaną narzutą, ale wciąż był zziębnięty do szpiku kości. Drżąc, położył się do łóżka i podciągnął kołdrę pod samą brodę. Poddał się całkowicie bezlitosnemu bólowi, próbując płynąć wraz z nim.
Ból trwał niemal dwa razy dłużej niż zwykle. I gdy wreszcie ustąpił późnym świtem, koszmary, które zawsze wywoływał, też były gorsze niż kiedykolwiek. Jedyną przyjemnością w tej paradzie potworności była Courtney. Pojawiała się bezustannie. Naga i piękna. Jej pełne, okrągłe piersi i cudownie kształtne nogi były prawdziwym ukojeniem po tych wszystkich wizjach… a jednak, za każdym razem, ten nierzeczywisty, istniejący tylko w koszmarze sennym Leland zabijał ją urojonym nożem. I za każdym razem, bez wyjątku, morderstwo to sprawiało dziwną satysfakcję.
Trasa międzystanowa dwadzieścia pięć biegła na północ od Denver i łączyła się z trasą osiemdziesiąt tuż za granicą stanu Wyoming. Była to droga o dobrej nawierzchni, płatna czteropasmówka, którą dojechaliby prosto do San Francisco, nie trafiając na choćby jedno kolidujące skrzyżowanie.
Ale nie wybrali tej drogi, ponieważ wydawała się zbyt oczywista jako alternatywa dla wcześniej planowanej trasy. Jeśli szaleniec w furgonetce chevroleta naprawdę miał obsesję na ich punkcie i pragnął ich zabić, to mógł zdobyć się na wysiłek myślowy i wyprzedzić ich o jeden krok. I jeśli zorientował się, że zamierzają porzucić planowaną trasę, wystarczył mu jeden rzut oka na mapę, by stwierdzić, że dwadzieścia pięć i osiemdziesiąt to trasy, które niewątpliwie wybiorą.
– Więc pojedziemy trasą numer dwadzieścia cztery – powiedział Doyle.
– Co to za droga? – spytał Colin wychylając się ze swego fotela, by spojrzeć na mapę, którą Doyle rozłożył na kierownicy.
– Odcinkami czteropasmówka. Ale nie cały czas.
Colin wyciągnął rękę i przesunął palcem po mapie. Po chwili wskazał na obszar o szarym odcieniu.
– Góry?
– Trochę. Płaskowyże. Ale i sporo pustyń, a także tereny o dużym zasoleniu.
– Cieszę się, że mamy klimatyzację.
Doyle złożył mapę i podał chłopcu.
– Zapnij pas.
Colin włożył mapę do schowka i zrobił tak, jak mu kazano. Gdy Doyle wyjechał z parkingu, chłopiec wsadził do spodni pomarańczową koszulkę z wizerunkiem upiora z opery, wygładził zmarszczki na jego obrzydliwie zdeformowanym obliczu i przez kilka minut rozczesywał gęste, kasztanowe włosy, aż opadły wprost na ramiona, tak jak sobie życzył. Następnie wyprostował się i patrzył, jak wypalony słońcem krajobraz znika za szybą samochodu, ustępując miejsca górom.
Niebo w kolorze indygo przecinały pasemka szaro-białych chmur, ale nie zanosiło się już na burzę. Ulewa szalejąca poprzedniej nocy skończyła się tak nagle jak się zaczęła, zostawiając po sobie nieliczne ślady. Piaszczysta gleba wzdłuż szosy wyglądała na spaloną słońcem i pokrytą kurzem.
Ruch tego ranka nie był zbyt duży i nieliczne samochody jechały tak płynnie i w tak zdyscyplinowany sposób, że Doyle opuszczając Denver nie musiał żadnego wyprzedzać.
Poza tym nie jechała za nimi furgonetka.
– Jesteś dziś nadzwyczaj małomówny – stwierdził Alex po piętnastu minutach, które upłynęły w ciszy. Odwrócił wzrok od poskręcanych węży rozgrzanego powietrza, które tańczyły nad szosą i spojrzał na chłopca. – Dobrze się czujesz?
– Myślałem.
– Ty zawsze myślisz.
– Myślałem o tym maniaku.
– No i co?
– Nie jedzie za nami, prawda?
– Nie.
Colin skinął głową.
– Założę się, że nie zobaczymy go więcej. Doyle zmarszczył brwi i lekko przyśpieszył, by dotrzymać kroku strumieniowi pojazdów, w którym jechali. – Skąd ta pewność?
– Po prostu przeczucie.
– Rozumiem. Sądziłem, że może masz jakąś teorię…
– Nie. Tylko przeczucie.
– No cóż – powiedział Doyle – czułbym się znacznie lepiej, gdybyś naprawdę miał powody sądzić, że go więcej nie ujrzymy.
– Ja też – odparł chłopiec.
W chwili, gdy George Leland wjeżdżał na parking otaczający Rockies Motor Hotel, wiedział, że ich zgubił. Ból głowy męczył go tak cholernie długo i był tak intensywny… no i okres nieświadomości, który później nastąpił, trwał przynajmniej dwie godziny. Nie musieli jeszcze się oddalić, ale z pewnością wyprzedzali go.
Thunderbird zniknął. Miejsce na parkingu było puste.
Nie pozwolił sobie na panikę. Nic jeszcze nie było stracone. Nie uciekli. Wiedział dokładnie, dokąd jadą.
Zaparkował w miejscu, w którym stał thunderbird i wyłączył silnik. Na pudełku, które kryło pistolet kalibru 0.32, leżała mapa. Leland rozwinął ją na siedzeniu pasażera, odwrócił się bokiem, żeby ją przestudiować i zaczął badać dość ubogi system dróg przecinający Kolorado i Utah.
– Nie mają wielkiego wyboru – powiedział do złotej dziewczyny siedzącej obok. – Albo pozostaną na wcześniej zaplanowanej trasie, albo pojadą którąś z tych dwóch.
Nie odezwała się.
– Zmienią plany po wydarzeniach ostatniej nocy.
Wraz z bólem głowy minęła również ta wybiórcza amnezja. Teraz pamiętał wszystko: przybycie do motelu godzinę przed nimi, obserwację hallu wejściowego zanim się pojawili, skradanie się do ich pokoju, powrót w środku nocy i próbę pokonania zamka przy drzwiach, cichy pościg i siekierę… gdyby tylko ten przeklęty ból głowy ustąpił na kilka minut, gdyby nie pojawił się akurat wtedy, Leland wykończyłby Alexa Doyle’a.
To, że próbował zabić człowieka, nie robiło na nim żadnego wrażenia. Po tych wszystkich cierpieniach, jakich doświadczył z rąk innych ludzi, zrozumiał wreszcie, że jest tylko jedna rzecz, która może zniszczyć ten potężny spisek przeciwko niemu: siła, przemoc, kontratak. Musi zmiażdżyć całe to sprzysiężenie zła, które zostało zawiązane tylko po to, by doprowadzić go do skrajnej rozpaczy. A ponieważ Alex Doyle i chłopiec stanowili samo centrum owego spisku, morderstwo było całkiem usprawiedliwione. Działał w samoobronie.
W poniedziałek, gdy uchwycił w lusterku wyraz swych oczu, był zmieszany i zaszokowany tym, co zobaczył. Teraz, gdy przyglądał się sobie, nie widział nic prócz odbicia, najzwyklejszego obrazu. W końcu robił tylko to, czego pragnęła Courtney, tak by znów mogli być razem, tak by wszystko było równie wspaniałe jak przed dwoma laty.
– Mogą pojechać na północ, w kierunku Wyoming i skorzystać z osiemdziesiątki, albo udać się na południowy zachód trasą dwadzieścia cztery. Co myślisz?
– Myślę to, co ty – odpowiedziała złota dziewczyna, jej głos był słaby, ale miły jak szczęśliwe wspomnienie.
Leland studiował mapę przez kilka minut.
– Cholera… pojechali prawdopodobnie na północ i wskoczyli za Cheyenne na osiemdziesiątkę. Ale gdyby nawet tak zrobili, i gdybyśmy pojechali tą trasą i dogonili ich, to i tak niewiele zdołalibyśmy im zrobić. To uczęszczana trasa. Za duży ruch, zbyt wiele patroli policyjnych. Wszystko, co moglibyśmy uczynić, to jechać za nimi, a to za mało. – Milczał przez chwilę, rozmyślając. – Ale gdyby wybrali tę drugą trasę, to zupełnie inna sprawa. To pustkowie. Znacznie mniejszy ruch. Mniej glin. Moglibyśmy nadrobić stracony czas. Może nadarzyłaby się okazja załatwienia ich gdzieś po drodze.
Читать дальше