Doyle zerwał się na równe nogi i kierowany instynktownym pragnieniem przeżycia przesadził jeden ze stołów warsztatowych, pokonując odległość liczącą cztery stopy z łatwością, o jaką się nigdy nie posądzał. Potknął się jednak i niemal upadł na twarz, lądując po drugiej stronie.
Zza jego pleców dobiegło przekleństwo szaleńca: dziwnie niezrozumiały, głuchy pomruk gniewu i niezadowolenia.
Doyle odwrócił się, przekonany, że siekierka rozpłata jego czaszkę albo drewniany blat stołu. Uświadamiał sobie przynajmniej grozę sytuacji. Wiedział, że może stracić tu życie.
Stojący w drugim końcu pomieszczenia nieznajomy przygarbił szerokie ramiona, wkładając w nie całą swoją siłę, i wyszarpnął ostrze siekiery z twardej opony, w której tkwiło. Odwrócił się z nieprzyjemnym piskiem mokrych butów na cementowej podłodze, ściskając kurczowo w obu dłoniach siekierkę, jak gdyby była jakimś świętym i wszechpotężnym talizmanem, który odpędzał złe moce i chronił jego posiadacza przed czynami złośliwych czarowników.
Było w tym człowieku coś z szaleńczej dzikości, zwłaszcza w jego ogromnych, podkrążonych oczach.
Teraz te same oczy odszukały Doyle’a. Wydawało się to niewiarygodne, ale nieznajomy pokiwał głową i uśmiechnął się.
Alex nie odwzajemnił uśmiechu.
Nie mógł tego zrobić. Odczuwał niemal fizyczny ból, mając świadomość zbliżającej się śmierci i żałując, że w ogóle wychodził ze swego pokoju.
Był wciąż zbyt daleko od drzwi, jednych i drugich, by próbować do nich dotrzeć. Zanim zdołałby pokonać otwartą przestrzeń i dosięgnąć progu, z pewnością poczułby ostrze siekiery zagłębiającej się między łopatkami i…
Ociekając deszczem, nieznajomy ruszył w stronę Doyle’a, cicho i szybko jak na tak dużego mężczyznę. Hałas z jakim poruszał się na zewnątrz, na schodach i tarasie, nie mógł być przypadkowy. Wabił Alexa, biegnąc po tych mrocznych korytarzach, by przyciągnąć go do miejsca, które będzie pułapką.
Miejsca właśnie takiego, jak to.
Teraz dzielił ich tylko drewniany stół.
– Kim jesteś? – spytał Doyle.
Nieznajomy nie uśmiechał się już, gdy zatrzymał się po drugiej stronie sięgającego pasa warsztatu. Właściwie krzywił się, nawet wzdragał, jak gdyby ktoś go brutalnie szczypał, czy wbijał w niego szpilki. Co to wszystko miało znaczyć, o co mu chodziło? O coś więcej niż morderstwo? Coś go najwyraźniej dręczyło; to było oczywiste. Jego zaciśnięte wargi tworzyły prostą, posępną linię i zdawało się, że rozpaczliwie próbuje ukryć reakcję na ów wewnętrzny ból.
– Czego od nas chcesz? – spytał Doyle.
Mężczyzna tylko patrzył na niego ze złością.
– Nigdy cię nie skrzywdziliśmy.
Brak odpowiedzi.
– Przecież nawet nas nie znasz, co?
Choć Doyle mówił słabym głosem, chwilami nie zamierzonym szeptem i choć przerażenie, jakie zdradzał, mogło skłonić szaleńca do bardziej zdecydowanego działania, Alex musiał zadać te pytania. Przez całe życie umiał studzić gniew innych ludzi przy pomocy uspokajających słów i teraz chodziło o to, żeby otrzymać od tego człowieka jakąś odpowiedź – albo przynajmniej wywołać w nim poczucie winy.
– Co zyskasz, raniąc mnie?
Szaleniec machnął siekierką, tym razem poziomo, od prawej do lewej, próbując pozbawić tors Doyle’a nóg.
Niewiele brakowało. Jego ramiona były dostatecznie długie i silne, by zamiar się powiódł, nawet biorąc pod uwagę rozdzielający ich stół. Ale Doyle w ostatniej chwili zauważył zbliżające się ostrze i zdołał umknąć. Odskoczył do tyłu, oddalając się od morderczego łuku, jaki zatoczyła siekierka.
W tym momencie potknął się o dużą metalową skrzynkę na narzędzia, której przedtem nie zauważył. Zamachał w powietrzu rękami, próbując bezskutecznie utrzymać się na nogach, ale całkowicie stracił równowagę. Pomieszczenie zawirowało wokół niego. Wówczas zrozumiał, że prawdopodobnie nie ma szans, by wydostać się z tego miejsca żywym. Nie miał już powrócić do pokoju trzysta osiemnaście, gdzie czekał na niego Colin, nie miał już nigdy dojechać do San Francisco ani zobaczyć nowych mebli w nowym domu, ani zacząć nowej pracy w agencji, ani kochać się z Courtney. Nigdy. Upadając zobaczył, jak wysoki, jasnowłosy mężczyzna zaczyna obchodzić stół.
Nie pozostał w pozycji leżącej ani chwili, nawet sekundy. Natychmiast po upadku zerwał się na równe nogi i zatoczył do tyłu, starając się trzymać z dala od szaleńca przez jeszcze jedną cenną chwilkę.
Jednak po zrobieniu trzech małych kroków natrafił plecami na ścianę z tablicą, na której wisiały narzędzia.
W chwili, gdy Doyle uświadomił sobie, że ma odciętą drogę ucieczki, nieznajomy stanął przed nim i machnął siekierą od prawej do lewej.
Doyle przykucnął.
Ostrze zarysowało tablicę nad jego głową.
Widząc, że siekiera minęła go ze świstem, Doyle uniósł się i chwycił młotek, który wisiał na kołku. Miał już go w ręku, gdy otrzymał cios z boku i upadł.
Młotek potoczył się ze stukotem po podłodze.
Ale utrata młotka, myślał Doyle, była najmniejszym powodem do rozpaczy. Dokuczliwy, pulsujący ból w boku i klatce piersiowej sprawił, że Doyle czuł się niemal bezradny. Czy miał rozcięte ciało? Rozerwane? Ten ból… ból był okropny, najgorszy z tych, jakich kiedykolwiek doświadczył. Błagam, Boże, nie… błagam, błagam, nie to! Nie śmierć. I nie ta krew i bezradne leżenie na podłodze, podczas gdy siekiera unosi się i spada odcinając kawałek po kawałku. Nie śmierć, do cholery! Wszystko inne. To co widział po drugiej stronie to jedynie nicość, niezmącona czerń; wizja ta była tak skończona, wyrazista i przerażająca, że nawet nie dostrzegał niewłaściwości i bezsensu modlitwy skierowanej do Boga, w którego istnienie nie wierzył. Po prostu myślał: Boże, Boże, proszę… Nie to. Wszystko, tylko nie to. Proszę…
Myśli te przemknęły przez jego głowę w ułamku sekundy, zanim zorientował się, że ostrze siekiery nie zahaczyło go. Został natomiast trafiony podczas pierwszego ciosu, gdy siekiera zatoczyła powrotny łuk. Krawędź obucha, o szerokości trzech cali, dosięgła jego prawego boku poniżej żeber. Uderzenie było na tyle mocne, by pozbawić go tchu i pozostawić pręgę, a być może siniec. Ale to było wszystko. Nie było rozerwanego ciała, nie było krwi. Ale gdzie podział się szaleniec – i siekiera?
Doyle podniósł wzrok, mrugając przez łzy. Nieznajomy upuścił swą broń. Ściskał obiema dłońmi skronie, krzywiąc się z wściekłością. Na czoło wystąpił mu pot i spływał po jego zaczerwienionej twarzy.
Łapiąc ustami powietrze, Alex podniósł się z wysiłkiem i oparł o ścianę, zbyt słaby i obolały, by zrobić choć jeden krok.
Nieznajomy spojrzał na niego. Schylił się, żeby podnieść siekierę, ale zatrzymał się, zanim jej dotknął. Wydał z siebie zduszony krzyk, odwrócił się, opuścił niepewnym krokiem pomieszczenie i zniknął w ciemności i deszczu.
Gdy Alex przez dłuższą chwilę starał się złapać oddech i przezwyciężyć ból przeszywający jego bok, był pewien, że odroczenie wyroku jest tylko chwilowe. Nie było żadnego sensu w tym, że nieznajomy odszedł, będąc tak blisko osiągnięcia swego celu. Ten człowiek rozpaczliwie pragnął zabić Doyle’a. W jego zachowaniu nie było cienia żartu czy zabawy. Za każdym razem, gdy machał siekierką, miał szczery zamiar rozpłatać ciało i przelać krew. Nie ulegało wątpliwości, że był obłąkany. A obłąkani są nieobliczalni. Ale było również prawdą, że szaleniec nie rezygnował łatwo czy szybko ze swych okrutnych pragnień.
Читать дальше