Ruszył na poszukiwanie nieznajomego.
Pomieszczenie z automatami znajdujące się na tyłach motelu miało dwa wejścia bez drzwi. Przez oba wąskie łuki wpadało do środka zimne, białe światło pod postacią bliźniaczych półkoli, rozpraszając chorobliwie liliowy blask rzucany przez lampy rtęciowe zainstalowane pod sufitem.
Doyle podszedł do wejścia i zajrzał do środka.
Pomieszczenie było dobrze oświetlone i jak się okazało puste, jednak dzięki pękatym automatom znajdowało się w nim sporo zakamarków, mnóstwo miejsc, w których można było się schować.
Przestąpił podwyższony próg.
Pokój miał dwadzieścia stóp na dziesięć. Stało w nim dwanaście maszyn, ustawionych wzdłuż dłuższych ścian, po sześć przy każdej, niczym dwa zespoły futurystycznych bokserów wagi ciężkiej, czekających na gong i rozpoczęcie pojedynku: trzy szumiące automaty z napojami gazowanymi o sześciu smakach, w butelkach albo puszkach; dwa przysadziste automaty z papierosami; jeden z krakersami i herbatnikami, pełen przestarzałych i częściowo przestarzałych specjałów; dwa automaty ze słodyczami, wyglądające jak urządzenia z XXI wieku; ekspres z kawą i gorącą czekoladą, na którego lustrzanej płycie czołowej widniał wizerunek stylizowanych filiżanek z parującym, brązowym napojem, a także dumny napis Sugar Cream Marshmallow; automat z orzeszkami, chipsami, precelkami i popkornem serowym, i wreszcie maszyna z lodem, wydająca głośny, bezustanny grzechot, wyrzucająca z siebie sześcianiki lodu prosto do błyszczącego metalowego pojemnika. Szedł powoli wzdłuż pomieszczenia, między rzędami pomrukujących maszyn, zaglądając w nisze miedzy automatami i spodziewając się w każdej chwili nagłego ataku. Jego napięcie i strach były jakościowo różne od tego, czego doświadczał w przeszłości; były niemal dobroczynne, nieskażone, oczyszczające. Czuł się w znacznej mierze jak mały chłopiec, który pełen sprzecznych uczuć przemyka w noc zaduszną przez najbardziej posępny, opuszczony cmentarz.
Lecz w tym pomieszczeniu nieznajomego nie było.
Doyle znów wyszedł na deszcz i wiatr, nie zwracając uwagi na pogodę, zajęty zmianą jaka dokonywała się w nim samym.
Kroczył wzdłuż rzędu zaparkowanych samochodów w nadziei, że znajdzie nieznajomego, klęczącego gdzieś między dwoma wozami. Lecz przeszedł od końca jednego północno-południowego skrzydła do końca drugiego, nie dostrzegając żadnego ruchu czy podejrzanych cieni.
Miał już dać sobie spokój, gdy dostrzegł słabe światło, sączące się zza uchylonych drzwi, prowadzących do pomieszczenia obsługi. Przechodził tamtędy niecałe pięć minut wcześniej, zmierzając w stronę automatów, i wówczas drzwi nie były otwarte. A dozorca miał pojawić się w pracy dopiero za jakąś – godzinę…
Alex stanął plecami do mokrej ściany, oparł głowę w miejscu, gdzie widniał starannie odmalowany przy pomocy szablonu, biało-czarny napis (OBSŁUGA I DOSTAWY – WSTĘP TYLKO DLA PERSONELU), i zaczął nasłuchiwać odgłosów dochodzących z pomieszczenia.
Minuta upłynęła w ciszy.
Ostrożnie wysunął rękę i pchnął ogromne metalowe drzwi. Otworzyły się bezgłośnie i z wnętrza dobył się strumień szarego światła.
Doyle zajrzał do środka. Dokładnie naprzeciwko znajdowały się drugie drzwi, również metalowe i ogromne, za którymi widać było padający deszcz. Otwierały się na maleńką część parkingu. Nieźle. Nieznajomy był tutaj i już sobie poszedł.
Doyle wszedł do pomieszczenia i rozejrzał się. Było nieco większe niż to z automatami. W tylnej części, pod ścianą, stały puszki ze środkami czystości: mydłami, płynami czyszczącymi, woskiem, pastą do polerowania mebli. Były tam również elektryczne woskownice i froterki do podłóg, cały las mioteł, zmywaków na długich kijach i gąbek do mycia okien. Na środku stały dwa małe traktorki do koszenia trawy oraz całe mnóstwo narzędzi ogrodniczych, a także ogromny zwój przezroczystego, plastikowego węża w zielonym kolorze. Z przodu, bliżej drzwi, znajdowały się stoły warsztatowe, narzędzia stolarskie, piła mechaniczna, a nawet mała tokarka do drewna. Ścianę po prawej ręce Doyle’a zakrywała tablica z kołkami; namalowano na niej sylwetki narzędzi, które wisiały na swoich miejscach. Brakowało jedynie siekiery ogrodniczej, ale wszystko inne było czyste i znajdowało się tam, gdzie powinno.
Pojemniki ze środkami czystości stały w zbyt dużych odstępach i były zbyt małe, by stanowić skuteczną osłonę dla człowieka, zwłaszcza tak wysokiego i barczystego jak ten, którego Alex widział wcześniej na dziedzińcu.
Doyle wszedł głębiej do pomieszczenia i był już w połowie drogi do drzwi, oddalonych jedynie o piętnaście stóp, gdy nagle pojął, co oznacza brak siekiery na tablicy. Niemal zastygł w miejscu. Następnie, wiedziony jakimś szóstym zmysłem, przykucnął i obrócił się tak szybko i zwinnie, jak nigdy w życiu.
Tuż za jego plecami majaczyła sylwetka koszmarnie ogromnego, jasnowłosego mężczyzny o szalonych oczach, który trzymał w uniesionych dłoniach siekierę ogrodniczą.
W ciągu swego trzydziestoletniego życia Alex Doyle nie bił się ani razu, nie uczestniczył w walce na pięści, w starciu na macie, czy nawet w dziecięcej przepychance. Nigdy nie zastosował wobec nikogo fizycznej kary, ani też sam takiej nie doświadczył. Czy to z tchórzostwa, czy z czysto pacyfistycznych przekonań, czy też z obu tych powodów naraz, zawsze starał się unikać kontrowersyjnych tematów w przypadkowych dyskusjach, sporów i opowiadania się po którejś ze stron, a także nawiązywania kontaktów, które mogłyby prowadzić do użycia przemocy. Był cywilizowanym człowiekiem. Jego nieliczni przyjaciele i znajomi zawsze byli tak łagodni jak on, a nawet łagodniejsi. Był wyjątkowo nieprzygotowany do starcia z oszalałym maniakiem, wymachującym dobrze naostrzoną siekierą.
Jednak tam, gdzie zawodziło doświadczenie, pomagał instynkt. Działając niemal jak człowiek wytrenowany, Alex upadł do tyłu, oddalając się od połyskującego ostrza i potoczył się po splamionej olejeni, cementowej podłodze, aż uderzył o kosiarki do trawników.
Fizyczno-emocjonalna reakcja na niebezpieczeństwo znacznie wyprzedzała myślową analizę tej sytuacji. Słyszał świst siekiery przecinającej powietrze, parę cali od jego głowy, i wiedział, jaki byłby skutek uderzenia, gdyby narzędzie nie chybiło celu… wciąż nie mógł pojąć, jak ktokolwiek może nastawać na jego życie, zwłaszcza w tak niespodziewany, krwawy sposób. Był przecież Alexem Doyle’em. Człowiekiem, który nie miał wrogów. Człowiekiem, który był nastawiony pokojowo i nie stosował żadnej przemocy – człowiekiem, który często poświęcał własną dumę, by unikać właśnie takich brutalnych sytuacji.
Nieznajomy poruszał się szybko.
Choć Alex był oszołomiony i sparaliżowany nagłością i straszliwą zawziętością ataku, wciąż widział zbliżającego się mężczyznę.
Nieznajomy uniósł siekierkę.
– Nie! – krzyknął Doyle.
Z trudem rozpoznał swój własny głos. Nie stracił jeszcze całkowicie tej odkrytej w sobie odwagi. Była ona jednak pohamowana przez ozdrowieńczy strach, który nadał jej właściwe proporcje.
Pięciocalowa, naostrzona krawędź wzniosła się, zakreśliła w powietrzu łuk jednym, płynnym ruchem, zmieniając się w tych silnych dłoniach w niemal precyzyjny instrument. Na ostrzu tańczyły jaskrawe pasemka światła. Siekierka znieruchomiała, uniesiona, zimna i nierzeczywista – po czym opadła.
Alex przeturlał się po podłodze.
Ostrze uderzyło w puste miejsce. Siekierka ze świstem przecięła wilgotne powietrze i wbiła się z głuchym stekiem w twardą gumową oponę jednej z kosiarek, wrzynając się głęboko w bieżnik.
Читать дальше