W drugim samochodzie znalazła dwa batony z migdałami.
– Dzięki ci, Boże. Twoja przyjaciółka, Chrissie.
Jeden schowała na później, ale drugim rozkoszowała się jedząc po kawałeczku, pozwalając by rozpływał się na języku.
Cały czas myślała o przedostaniu się do Moonlight Cove. Zanim skończyła jeść czekoladę, wymyśliła plan.
Już dawno minęła pora, gdy zazwyczaj kładła się spać, poza tym wyczerpana ucieczką marzyła, żeby przespać się kilka godzin w samochodzie z żołądkiem pełnym mlecznej czekolady i migdałów, zanim zrealizuje swój plan. Ziewnęła i wcisnęła się głęboko w siedzenie. Bolało ją całe ciało, a powieki ciążyły, jakby nadgorliwy przedsiębiorca pogrzebowy przykrył je monetami.
Ale tak zdenerwowała się wymyśloną historią o własnej śmierci, że natychmiast wysiadła z samochodu i zamknęła drzwi. Najprawdopodobniej nie obudziłaby się, aż właściciele znaleźliby ją rano w wozie. Może także padli ofiarami konwersji, jak jej rodzice, a w takim przypadku jej los byłby przesądzony. Trzęsąc się z zimna w podmuchach wiatru poszła z powrotem do szosy, a potem skręciła na północ. Minęła dwie ciemne, ciche posesje, leśny zagajnik i zbliżyła się do domu, również jednopoziomowego, z rodzaju tych jakie buduje się na ranczach, o dachu pokrytym gontami i ścianach z czerwonych desek.
Znała domowników. Pani Eulane prowadziła kawiarnię w szkole, a jej mąż był wziętym ogrodnikiem. Zawsze wczesnym rankiem jechał do miasta białą ciężarówką, wyładowaną kosiarkami, sekatorami, grabiami, łopatami, workami z kompostem, nawozem i wszelkimi ogrodniczymi akcesoriami. Pani Eulane wysiadała przy szkole, a on ruszał do swojej pracy. Chrissie pomyślała, że może ukryć się z tyłu ciężarówki. Wóz stał w otwartym garażu. Tutaj ludzie wciąż sobie ufali, co było miłe, tyle że dawało też najeźdźcom z kosmosu pole do popisu.
Małe okienko znajdowało się w ścianie niewidocznej z domku, więc Chrissie zaryzykowała i włączyła górne światło. Wspięła się cicho na ciężarówkę i przeciskała się wśród sprzętu ogrodniczego, zajmującego dwie trzecie skrzyni. Na przodzie, za kabiną obok pojemników z nawozem, leżał stos jutowych worków, w których pan Eulane wyrzucał na śmietnisko ściętą trawę. Chrissie mogła przespać się tu do rana, a później w ukryciu pod workami przejechać całą drogę do Moonlight Cove.
Zeszła ze skrzyni, zgasiła światło i po ciemku ponownie wdrapała się na ciężarówkę. Przygotowała sobie posłanie z worków. Były trochę szorstkie i przesiąknięte miłą, tylko przez chwilę, wonią świeżo skoszonej trawy. Ale przynajmniej po kilku minutach rozgrzała się pierwszy raz od dłuższego czasu.
I gdy zapadła głęboka noc – myślała – młoda Chrissie, maskując zdradziecki zapach ciała wonią trawy, którą przesiąknęły worki, sprytnie ukryła się przed ścigającymi ją istotami – może wilkołakami – o węchu niemal tak dobrym jak u psów myśliwskich.
Sam znalazł chwilowe schronienie na nie oświetlonym boisku szkoły podstawowej Thomasa Jeffersona przy Palomino Street, w południowej części miasta. Kołysząc się lekko na huśtawce, rozmyślał nad strategią działania.
Nie mógł opuścić Moonlight Cove samochodem. Wypożyczony wóz stał przy motelu, gdzie Sama złapano by błyskawicznie. Kradzież pojazdu też nie wchodziła w grę, gdyż pamiętał, że Watkins przez komputer polecił Danberry’emu blokadę Ocean Avenue między miastem i autostradą. Zastawili więc każdą drogę ucieczki. Mógł pieszo przemknąć ulicami aż na przedmieście, a potem zaroślami i polami do szosy. Ale Watkins wspomniał również coś o posterunkach wokół miasta, by złapać „dziewczynkę Fosterów”. Choć Sam polegał na swym instynkcie i umiejętnościach przeżycia, jednak od wojny, czyli ponad dwadzieścia lat nie działał w terenie. Jeśli miasto otoczyli „łowcy” dziewczynki, to zapewne on też wpadłby w ich łapy.
Nie mógł ryzykować do chwili złożenia w Biurze raportu i prośby o natychmiastową pomoc. Gdyby przedwcześnie znalazł się w statystyce tej światowej stolicy śmiertelnych wypadków, FBI przysłałoby nowych ludzi i prawda może za późno wyszłaby na jaw. „Kołysząc się delikatnie w rozwiewanej wiatrem mgle, myślał o planach, które wykrył w komputerze. Wszyscy mieszkańcy zostaną poddani konwersji w ciągu najbliższych dwudziestu trzech godzin. Nie miał pojęcia, co to oznaczało, ale wzdrygał się na sam dźwięk tego wyrazu. I wyczuwał, że gdy akcja zakończy się, wykrycie prawdy będzie taką samą utopią jak otwieranie nieskończonej ilości pospawanych laserem pudełeczek, poukładanych na wzór chińskiej szkatułki.
Okay, najpierw dotrze do telefonu i powiadomi Biuro. Telefony w Moonlight Cove były kontrolowane, ale nie dbał o to, czy rozmowę zarejestruje komputer albo ktoś nagra słowo po słowie. Wystarczy mu niespełna minuta na kontakt z Biurem. W krótkim czasie wyruszyłyby ogromne posiłki. Jeszcze kilka godzin musiałby ukrywać się, aż przybyliby inni agenci.
Nie mógł zwyczajnie wejść do najbliższego domu, by zatelefonować, ponieważ nikomu nie ufał. Morris Stein ostrzegł, że już po dwudniowym pobycie w mieście człowieka przepełnia paranoiczne uczucie, że zewsząd i wszędzie ktoś go obserwuje, a Wielki Brat jest zawsze na wyciągnięcie dłoni. Sam osiągnął ten stopień paranoi kilka godzin temu, i teraz był chyba jeszcze bardziej spięty i czujny niż podczas walki w dżungli przed dwudziestoma laty.
Budka telefoniczna. Ale nie na stacji Shella. Tylko głupiec wraca do miejsc znanych ścigającym.
Z wędrówek po mieście zapamiętał ze dwa inne automaty. Wstał z huśtawki, wsunął dłonie do kieszeni kurtki i skuliwszy się przed zimnym wiatrem ruszył przez boisko do ulicy. Myślał o dziewczynce Fosterów, o której wspomnieli Shaddack i Watkins w rozmowie przez komputer. Kim była? Co wiedziała? Podejrzewał, że jest kluczem do zrozumienia tego spisku. Cokolwiek zobaczyła, wyjaśniłoby konwersję.
Ściany zdawały się krwawić. Czerwona maź strużkami spływała po bladożółtej farbie. Stojąc w pokoju na pierwszym piętrze w Cove Lodge, Loman Watkins czuł odrazę na widok masakry… ale także dziwne podniecenie.
Ciało mężczyzny, okropnie pogryzione i porozrywane, leżało rozciągnięte obok zasłanego łóżka, kobiety zaś – a raczej jej szkarłatne strzępy na pomarańczowej wykładzinie na korytarzu.
Powietrze cuchnęło krwią, żółcią, kałem, moczem. Loman oswajał się z tym zapachem z każdym tygodniem i dniem, w miarę jak przybywało ofiar osobników regresywnych. Tym razem jednak, jak nigdy przedtem, w smrodzie poczuł wabiącą słodycz. Oddychał głęboko nie pojmując, dlaczego ten okropny fetor sprawia mu przyjemność. Pociągał go tak, jak psa myśliwskiego zapach lisa. Był przerażony swoją reakcją, a z im większą przyjemnością wdychał ten odór, tym zimniejsza wydawała się krew w jego żyłach.
Funkcjonariusz Barry Sholnick zjawił się w Cove Lodge w poszukiwaniu Sama Bookera, a znalazł śmierć i zniszczenie. Już prawie pół godziny przebywał w motelu, a zatem dostatecznie długo, by traktować ofiary z rutynową obojętnością, jakby martwe i zmasakrowane ciała nie były bardziej godnym uwagi szczegółem niż meble. Jednak Sholnick jak zahipnotyzowany wpatrywał się z rogu pokoju w zmasakrowane zwłoki, zniszczony sprzęt, zbryzgane krwią ściany. Wyraźnie zelektryzował go widok tych straszliwych szczątków ludzkich i okrucieństwa.
Nienawidzimy regresywnych i tego, co robią, myślał Loman, ale w jakiś chory sposób również im zazdrościmy i pragniemy tej absolutnej wolności.
Читать дальше