Czuła się jak ograbiona z czegoś – i nagle zapłakała. Wcisnąwszy twarz w pachnący trawą szorstki materiał, szlochała niczym małe dziecko. Od lat tak nie rozpaczała. Płakała z tęsknoty za ojcem i matką, może utraconymi na zawsze. Zabrała ich nie zwykła śmierć, ale coś obrzydliwego, brudnego, nieludzkiego, satanicznego. Płakała z tęsknoty za utraconym dzieciństwem – końmi, nadmorskimi pastwiskami, książkami czytanymi na plaży. Płakała też z powodu straty, której nie umiała do końca wyrazić. Może chodziło o wiarę w triumf dobra nad złem…
Żadna z ulubionych literackich bohaterek nie pozwoliłaby sobie na taką słabość. Ale płacz był tak ludzkim odruchem jak błądzenie i może pragnęła udowodnić sobie, że żadne monstrualne nasienie nie tkwi w jej wnętrzu, nasienie z rodzaju tych, jakie rozrastały się w rodzicach. Płacząc była wciąż dawną Chrissie, której nikt nie ukradł duszy.
Zasnęła.
Sam zapamiętał budkę telefoniczną przy stacji obsługi Union siedemdziesiąt sześć, przecznicę za Ocean Avenue. Była nieczynna. W jednym z zakurzonych okien wisiała pośpiesznie nabazgrana kartka „NA SPRZEDAŻ”, jakby właścicielowi tak naprawdę nie zależało, czy ktoś to kupi, a wywieszkę sporządził dla świętego spokoju. Stosy suchych liści i sosnowych igieł, spadających z pobliskich drzew, zalegały wokół niczym śnieżne zaspy.
Budka telefoniczna przylegająca do południowej ściany budynku była widoczna z ulicy. Sam wszedł do środka, ale nie zamknął drzwi, żeby nie zapaliła się żarówka. Zwróciłby uwagę policjantów, którzy mogli tędy przejeżdżać.
Telefon był głuchy. Wrzucił monetę z nadzieją, że wywoła sygnał. Nic z tego. Poruszył widełkami. Wyleciała moneta. Spróbował jeszcze raz, ale na próżno.
Czasem publiczne telefony na stacjach benzynowych i w sąsiednich budynkach były wspólne, a dochód dzielono między przedsiębiorstwo telekomunikacyjne i właściciela stacji. Może więc po jej zamknięciu wyłączono linię telefoniczną.
Przypuszczał jednak, że to policja przerwała łączność w Moonlight Cove wykrywszy, że w mieście działa tajny agent. Podjęto wszelkie kroki, by uniemożliwić mu kontakt ze światem.
Mógł oczywiście przeceniać ich możliwości. Spróbuje zatem jeszcze raz porozumieć się z Biurem, zanim zrezygnuje.
Na spacerze po kolacji minął samoobsługową pralnię, znajdującą się dwie ulice na zachód od Union siedemdziesiąt sześć. Był pewien, że przez ogromną szybę zauważył telefon na tylnej ścianie za rzędem suszarek.
Trzymając się w miarę możliwości z dala od latarni, przemykał cichymi alejkami i ulicami w okolice, gdzie, jak pamiętał, znajdowała się pralnia. Żałował, że silny wiatr szybko rozwiewa mgłę.
Na skrzyżowaniu, nie opodal Ocean Avenue, znalazł się dokładnie w polu widzenia policjanta jadącego w kierunku centrum. Na szczęście gliniarz patrzył gdzie indziej, gdy Sam wkroczył na oświetlony teren, którego w żaden sposób nie mógł ominąć.
Rzucił się do tyłu i wcisnął w głęboką niszę z drzwiami do dwupiętrowego murowanego budynku, w którym mieszkało kilku specjalistów: na ogromnej wizytówce widniały nazwiska dentysty, dwu prawników, lekarza. Policjant prawdopodobnie zauważy Sama, jeśli skręci w lewo i przejedzie obok domu. Ale gdy ruszy prosto albo skręci w prawo, nie zobaczy go. Czekając, aż wlokący się samochód dotrze do skrzyżowania Sam uświadomił sobie, że w Moonlight Cove był dziwny spokój, a ulice wyjątkowo opustoszałe nawet jak na pierwszą trzydzieści w nocy. Małe miasteczka też miały swoich nocnych marków, więc od czasu do czasu powinni pojawić się jacyś przechodnie, jakieś oznaki życia, a nie tylko policyjne patrole.
Radiowóz skręcił na rogu w prawo i oddalał się od kryjówki Sama.
Choć niebezpieczeństwo minęło, został jeszcze w ciemnej wnęce, przypominając sobie drogę od Cove Lodge do budynku władz miejskich, stamtąd do stacji obsługi i wreszcie tutaj. W żadnym domu nie grała muzyka, nie migotał ekran telewizora, nie słyszał śmiechu biesiadników czy odgłosów zabawy. Nie widział całujących się par w samochodach. Restauracje oraz puby były najwidoczniej zamknięte, kino nieczynne, więc Moonlight Cove można by uznać za wymarłe miasto, gdyby nie obecność Sama i policji. Salony, sypialnie i kuchnie mogły wypełniać rozkładające się ciała albo roboty, udające ludzi, a w nocy, gdy nie trzeba już stwarzać iluzji życia, wyłączano je dla oszczędności energii.
Coraz bardziej zaniepokojony słowem „konwersja” i jego tajemniczym znaczeniem w kontekście Projektu Księżycowy Jastrząb, opuścił kryjówkę i pobiegł wzdłuż jasno oświetlonej ulicy do pralni. Pchnięciem otworzył drzwi i dostrzegł telefon.
Przebył już połowę pomieszczenia – minął suszarki po prawej stronie, podwójny rząd pralek na środku, kilka krzeseł, automaty ze słodyczami i proszkami do prania, ladę do pakowania bielizny – zanim zorientował się, że ktoś tu jest. Drobna blondynka w wypłowiałych dżinsach i niebieskim pulowerze siedziała na jednym z żółtych plastikowych krzeseł. Żadna pralka ani suszarka nie była włączona i kobieta raczej nie miała ze sobą kosza z bielizną.
Tak go wystraszyła – żywa osoba, żywa cywilna istota w środku tej grobowej nocy – że stanął jak wryty.
Spięta przycupnęła na brzegu krzesła z szeroko otwartymi oczami. Zaciśnięte ręce położyła na udach. Wydawało się, że nie oddycha.
Zdając sobie sprawę z tego, że ją przeraził, powiedział:
– Przepraszam.
Popatrzyła na niego jak królik stojący oko w oko z lisem. Świadomy tego, iż wygląda dziko czy jak wariat, dodał:
– Nie jestem groźny.
– Wszyscy tak mówią.
– Naprawdę?
– Za to ja jestem niebezpieczna.
Zmieszany spytał:
– Jaka?
– Niebezpieczna.
– Naprawdę?
Wstała.
– Mam czarny pas.
Na twarzy Sama, po raz pierwszy od wielu dni, pojawił się szczery uśmiech.
– Potrafi pani zabić gołymi rękoma?
Wpatrywała się w niego chwilę blada i drżąca, po czym powiedziała wkurzona:
– Ej, nie śmiej się ze mnie, dupku, bo tak ci przywalę, że odejdziesz stąd grzechocząc jak worek potłuczonego szkła.
Zdumiony jej tupetem Sam szybko przeanalizował sytuację. Nie działały pralki ani suszarki. Nie było kosza z brudną bielizną ani pudełka z proszkiem czy butelki z płynem do zmiękczania rzeczy.
– Jakieś problemy? – spytał podejrzliwie.
– Żadne, jeśli będzie się pan trzymał z daleka.
Zastanawiał się, czy ta kobieta orientuje się, że policjanci polowali na niego. Idiotyczne przypuszczenie. Skąd mogłaby wiedzieć?
– Co pani tu robi. Bo chyba nie pranie?
– Nie pański interes. Czy ta buda należy do pana?
– Nie. I proszę mi nie wmawiać, że należy do pani.
Spojrzała na niego. Uświadomił sobie, że jest bardzo atrakcyjna. Miała oczy błękitne jak czerwcowe niebo i czyste jak letnie powietrze, i zupełnie nie pasowała do tego ponurego październikowego wybrzeża, nie mówiąc już o zapuszczonej pralni o pierwszej trzydzieści w nocy. Dostrzegł również malujące się na jej twarzy przerażenie. Gdyby był potężnym, wytatuowanym motocyklistą z rewolwerem w jednej a nożem w drugiej dłoni i wpadł do pralni z okrzykiem na cześć szatana, zrozumiałby jej trupią bladość i koszmarny strach. Ale stał przed nią niepozorny Sam Booker, którego największą zaletą jako agenta był właśnie przeciętny wygląd i aura nieszkodliwości, jaką wokół siebie roztaczał. Zaniepokojony jej obawą, powiedział:
Читать дальше