* * *
Z rosnącą rozpaczą Laura patrzyła na zbliżającego się nazistowskiego mordercę przesuwającego przez kolejne cienie rzucane przez wyryty w ziemi korytarz. Jego uzi był wycelowany w nią, ale z jakiegoś powodu nie strzelał od razu. Wykorzystała tę niezrozumiałą chwilę zwłoki, aby nieprzerwanie piłować drut na spuście kanistra vexxonu.
Ale nawet w takich okolicznościach nie opuszczała jej nadzieja, którą przed momentem przyniosła jej pamięć własnych słów, zapisanych kiedyś w powieści: „W nieszczęściu i rozpaczy, kiedy wydaje się, że zapadnie wieczna noc, nadzieja spływa wraz z uświadomieniem, że towarzyszem nocy nie jest następna noc, że towarzyszem nocy jest dzień, że ciemności zawsze ustępują przed światłem, a śmierć rządzi tylko połową stworzonego świata, życie zaś drugą połową”.
Z odległości zaledwie dwudziestu stóp zabójca spytał:
– Gdzie jest chłopiec? Ten chłopiec? Gdzie jest chłopiec?
Czuła Chrisa za swoimi plecami, zwiniętego w cieniu pomiędzy nią a ślepą ścianą. Zastanawiała się, czy jej ciało uchroni go od kul i czy po zabiciu jej ten człowiek odejdzie nie uświadomiwszy sobie, że Chris jest w ciemnym zagłębieniu za nią.
Mechanizm zegarowy na cylindrze cykał. Gaz paraliżujący wytrysnął z wylotu, napełniając powietrze silną wonią moreli i obrzydliwym smakiem soku z lemona zmieszanego z zepsutym mlekiem.
* * *
Kleitmann nie dostrzegł niczego, ale usłyszał: syk kłębowiska węży.
Chwilę później poczuł, jakby ktoś wbił mu pięść w splot słoneczny, złapał żołądek w imadło i wyrwał wszystkie wnętrzności. Zgiął się wpół, rzygając gwałtownie na ziemię i na nagie stopy. W głębi czaszki, jakby zza gałek ocznych, poczuł ból i zobaczył błysk; coś wybuchło w jego zatokach i krew rzuciła mu się z nosa. Padając na dno arroyo, odruchowo nacisnął spust uzi; świadom, że umiera, i tracąc wszelką kontrolę nad sobą, usiłował w ostatnim wysiłku woli upaść na bok, zwrócony do kobiety tak, żeby końcowa seria z automatu pozwoliła mu zabrać ją ze sobą.
* * *
Wkrótce po tym, jak Stefan wszedł do najwęższego z rozgałęzień, gdzie ściany zdawały się nachylać nad nim, zamiast jak w innych kanałach rozchodzić się ku niebu, usłyszał grzechot wystrzałów z automatu. To było blisko, bardzo blisko. Pobiegł przed siebie. Potykał się często i odbijał od ziemnych ścian, ale zmierzał wijącym się korytarzem do końca. Tam ujrzał martwego oficera SS, zatrutego vexxonem.
Za trupem siedziała z rozrzuconymi nogami Laura, obejmując zakrwawionymi rękami stojący między jej udami kanister z gazem paraliżującym. Głowa zwisała jej w dół, podbródek opadł na piersi, była tak bezwładna i bez życia, jak szmaciana lalka.
– Laura, nie – odezwał się głosem, który zabrzmiał mu obco we własnych uszach. – Nie, nie.
Podniosła głowę i zamrugała na jego widok, zadrżała, a w końcu uśmiechnęła się słabo.
– Chris – powiedział, przekraczając ciało zmarłego człowieka. – Gdzie jest Chris?
Odstawiła na bok syczący kanister i przesunęła się na bok. Chris wyjrzał z ciemnego zagłębienia za nią i zapytał:
– Panie Krieger, nic panu nie jest? Wygląda pan gównianie. Przepraszam, mamo, ale on naprawdę tak wygląda.
Po raz pierwszy od ponad dwudziestu lat – lub po raz pierwszy od ponad sześćdziesięciu pięciu, które przyszło mu przeskoczyć, aby żyć z Laurą w jej czasie – Stefan Krieger zapłakał. I własne łzy zaskoczyły go, gdyż sądził, że lata przeżyte w Rzeszy na zawsze odebrały mu zdolność płaczu nad kimś lub nad czymś. A jeszcze bardziej zdumiewające było, że te pierwsze od dziesiątków lat łzy – były łzami szczęścia.
I ŻYLI DŁUGO I SZCZĘŚLIWIE
Ponad godzinę później, z północy, z miejsca napaści na policjanta CHP na drodze nr 111, nadjechała policja. Kiedy znaleźli podziurawioną kulami toyotę i ujrzeli krew na piasku i na skale w pobliżu krawędzi arroyo i zobaczyli Laurę i Chrisa wydrapujących się z kanału w pobliżu buicka z tablicami nissana – spodziewali się znaleźć pobliski teren pokryty ciałami. Nie zawiedli się. Pierwsze trzy spoczywały w niedalekim parowie, a czwarte w odległym odgałęzieniu, do którego skierowała ich wyczerpana kobieta.
Przez następne dni wydawało się, iż w pełni współpracuje z lokalnymi, stanowymi i federalnymi władzami – a jednak nikt nie wierzył, że mówi całą prawdę. Handlarze narkotyków, którzy zabili jej męża rok temu, w końcu wysłali za nią płatnych morderców – jak utrzymywała – gdyż widocznie obawiali się, że zdoła ich rozpoznać. Zaatakowali ją z taką bezwzględnością w jej domu w pobliżu Big Bear i byli tak nieustępliwi, że musiała uciec, a nie zwróciła się do policji, ponieważ nie wierzyła, że władze potrafią odpowiednio ochronić ją i jej syna. Uciekała przez piętnaście dni od czasu, kiedy zaatakowano ją nocą 10 stycznia, w pierwszą rocznicę zabójstwa jej męża. Mimo wszelkich środków ostrożności, jakie przedsięwzięła, zabójcy odnaleźli ją w Palm Springs, gonili ją na drodze 111, wymusili na niej zjazd z szosy na pustynię i ścigali ją pieszo do arroyo, gdzie w końcu ich pokonała.
Wyjaśnienie, że jedna kobieta załatwiła czterech doświadczonych morderców, plus przynajmniej jednego, którego głowa została znaleziona w uliczce za domem Brenkshawa, byłoby zupełnie nieprawdopodobne, gdyby nie udowodniła, że jest doskonałym strzelcem, że ukończyła pełny kurs sztuki walki i jest właścicielką nielegalnego arsenału, którego mogłoby jej pozazdrościć jakieś państewko Trzeciego Świata. Podczas przesłuchania mającego ustalić, jaką drogą weszła w posiadanie nielegalnie zmodyfikowanego uzi i gazu paraliżującego, który wojsko trzymało pod siedmioma pieczęciami, wyjaśniła:
– Piszę powieści. Częścią mojej pracy jest zdobycie wielu materiałów. Nauczyłam się znajdywać wszystko, co muszę wiedzieć, podobnie jak otrzymywać wszystko, czego mi potrzeba.
Potem wydała im Tłustego Jacka, a nalot na „Pałac Przyjęć z Pizzą” potwierdził to, co powiedziała.
– Nie mam jej tego za złe – oświadczył prasie postawiony w stan oskarżenia Tłusty Jack. – Nic mi nie zawdzięcza, nikt z nas nie zawdzięcza nic nikomu, czego sam nie chce zawdzięczać. Jestem anarchistą. Uwielbiam takie dupy jak ona. A zresztą nie wsadzą mnie. Jestem za gruby, umarłbym, a to byłaby okrutna i niemoralna kara.
Nie wyjawiła im nazwiska mężczyzny, którego wczesnym rankiem 11 stycznia przywiozła do domu Cartera Brenkshawa i którego rany od kul opatrywał lekarz. Powiedziała tylko, że jest jej bliskim przyjacielem i kiedy ją napadnięto nocą 10 stycznia, przebywał w jej domu w pobliżu Big Bear. Upierała się, że jest on niewinnym świadkiem, którego życie prywatne ległoby w gruzach, gdyby wplątała go w tę wstrętną sprawę, i dawała do zrozumienia, że jest człowiekiem żonatym, z którym łączą ją intymne stosunki. Teraz wraca szczęśliwie do zdrowia, a ponadto dość już wycierpiał.
Władze przyciskały ją mocno w sprawie tego bezimiennego kochanka, ale nie ustąpiła, a ich możliwości wywierania nacisku nie były zbyt wielkie, zwłaszcza że stać ją było na najlepszą pomoc prawną w kraju. Nigdy nie uwierzyli twierdzeniu, jakoby tajemniczy mężczyzna był jej kochankiem. Wystarczyło niewielkie dochodzenie, aby ustalić, że zmarły zaledwie przez rokiem mąż był jej niezwykle bliski i że nie otrząsnęła się po jego stracie w takim stopniu, by ktokolwiek mógł uwierzyć, że była zdolna do nawiązania romansu, gdy tak żywa była w niej pamięć o Dennym Packardzie.
Читать дальше