Wiktor wstał postękując, człapiąc bosymi stopami po zimnej podłodze wszedł do łazienki, odkręcił kran i z rozkoszą napił się wody nie zapalając światła. Sama myśl — żeby zapalić światło — była przerażająca. Potem wrócił do łóżka i przez czas jakiś drapał się, przeklinając pluskwy. W ogóle, dla potrzeb fabuły wygląda to nawet dobrze — tajny instytut, wartownicy, szpiedzy… patriotyzm patriotycznej sprzątaczki Klary… co za taniocha. Trudność polega na tym, żeby wyobrazić sobie ich pracę, pomysły, możliwości — gdzie mi tam… To w ogóle niemożliwe. Szympans nie potrafi napisać powieści o ludziach. Jak ja mogę napisać powieść o człowieku, który nie ma żadnych potrzeb poza duchowymi? Oczywiście, coś niecoś można sobie wyobrazić. Atmosferę. Stan nieustannej twórczej ekstazy. Poczucie własnej wszechmocy, niezależności… brak kompleksów, absolutny brak strachu… Tak, żeby napisać taką książkę, trzeba się nażreć LSD. W ogóle emocjonalna sfera homo super, z punktu widzenia zwyczajnego człowieka wyglądałaby jak patologia. Choroba… Życie — to choroba materii, myślenie — choroba życia. Choroba okularnicza, pomyślał.
I nagle wszystko znalazło się na swoim miejscu. A więc to o to mu szło! — pomyślał Wiktor o Golemie. Mądrzy i jeden w drugiego utalentowani… Więc co z tego wynika? Z tego wynika, że oni już nie są ludźmi. Zurtzmansor po prostu mydlił mi oczy. To znaczy, że się zaczęło… Nic się nie da ukryć, pomyślał z satysfakcją. A czegoś takiego tym bardziej. Pójdę do Golema, niech nie udaje proroka. Zapewne oni dużo mu powiedzieli… Do diabła, to przecież przyszłość, ta sama przyszłość, która zapuszcza swoje macki w serce dnia dzisiejszego! Przed nami są tylko oni… Ogarnęło go gorączkowe wzburzenie. Każda sekunda była historyczna, i szkoda że nie wiedział o tym wczoraj, dlatego że wczoraj, i przedwczoraj, i tydzień temu każda sekunda też była historyczna…
Zerwał się z łóżka, zapalił światło i mrużąc oczy przed blaskiem bijącym w oczy, zaczai po omacku szukać ubrania. Ubrania nie było, ale potem oczy przywykły do światła, złapał spodnie wiszące na poręczy łóżka i nagle zobaczył swoją rękę. Ręka pokryta była czerwoną wysypką i trupio białymi gruzełkami. Niektóre rozdrapane gruzełki krwawiły. Na drugiej ręce było to samo. Co u diabła, pomyślał truchlejąc, ponieważ już wiedział, co to jest. Przypomniał sobie — zmiany na skórze, wysypka, pęcherze, czasami ropiejące wrzody… Ropiejących wrzodów na razie nie było, ale oblał go zimny pot. Upuścił spodnie i siadł na łóżku. To niemożliwe, pomyślał. Ja też. Czyżby ja też? Ostrożnie pogładził dłonią gruzełkowatą skórę, zamknął oczy, wstrzymał oddech i wsłuchał się w siebie. Dźwięcznie i powoli uderzało serce, w uszach cienko dzwoniła krew, głowa wydawała się ogromna, pusta, nic nie bolało, mózg nie był już ciężki i wypchany watą. Głupcze, pomyślał uśmiechając się. Co chcesz zaobserwować? To musi być jak śmierć — chwilę temu byłeś człowiekiem, mignął kwant czasu — i jesteś już Bogiem, ale nie wiesz o tym i nigdy się nie dowiesz, tak jak głupiec nie wie, że jest głupcem, jak mędrzec — jeżeli rzeczywiście jest mędrcem — nie wie, że jest mądry… Prawdopodobnie stało się to kiedy spałem. W każdym razie do momentu, w którym zasnąłem, istota mokrzaków pozostawała dla mnie nader mglista, ale teraz widzę jaz bezgraniczną jasnością i doszedłem do tego wyłącznie przy pomocy nagiej logiki, nawet nie zauważyłem kiedy…
Zaśmiał się ze szczęścia, stanął na podłodze, przeciągnął się i podszedł do okna. Mój świat, pomyślał, patrząc przez szybę zalaną wodą, i szyba znikła, gdzieś daleko w dole utonęło w deszczu zamarłe w przerażeniu miasto i ogromny, przemoknięty kraj, potem zaś wszystko przesunęło się, odpłynęło, pozostała tylko maleńka, błękitna kula z długim, błękitnym ogonem i zobaczył gigantyczną soczewicę galaktyki, martwą i ukośnie wiszącą w migotliwej otchłani, strzępy świetlistej materii, skręcone siłowymi polami i bezdenną pustkę tam, gdzie nie było światła, więc wyciągnął rękę i zanurzył ją w pulchnym białym jądrze, poczuł lekkie ciepło, a kiedy zacisnął dłoń, materia przeszła przez palce jak mydlana piana. Znowu się roześmiał, prztyknął w nos swoje odbicie w szybie i czule pogłaskał gruzełki na spuchniętej skórze.
— Trzeba to koniecznie oblać! — powiedział głośno.
W butelce zostało jeszcze trochę dżinu, biedny stary Golem nie zdołał wypić wszystkiego, biedny stary pseudoprorok… nie dlatego pseudoprorok, że jego przepowiednie są nieprawdziwe, ale dlatego, że jest zaledwie gadającą marionetką. Zawsze będę cię lubił, Golem, pomyślał Wiktor, jesteś wspaniałym człowiekiem, jesteś mądry — ale jesteś tylko człowiekiem. Wlał resztkę do szklanki i wprawnym ruchem wlał alkohol do gardła — nawet jeszcze nie zdążył go przełknąć, kiedy pobiegł do łazienki. Zwymiotował. Do diabła, pomyślał. Co za paskudztwo. W lustrze zobaczył swoją twarz — wymiętą, jakby nalaną, o nienaturalnie wielkich i nienaturalnie czarnych oczach. No i koniec, pomyślał, no i koniec. Wiktor Baniew, pijak i pyszałek. Nie będziesz już więcej pil, nie będziesz ryczał piosenek, nie będziesz się śmiał z głupstw, nie będziesz opowiadać wesołych bredni sztywniejącym językiem, nie będziesz się bić, awanturować, szaleć, straszyć przechodniów, zadzierać z policją, kłócić z panem prezydentem, wpadać do nocnych barów z hałaśliwą watahą młodych wielbicieli… Wrócił do łóżka. Nie miał ochoty na papierosa. Na nic nie miał ochoty, od wszystkiego mdliło, posmutniał. Poczucie utraty, najpierw słabe, ledwie dostrzegalne, jak dotknięcie pajęczyny, rozrastało się, posępne rzędy drutu kolczastego rozciągały się między nim a tym światem, który tak kochał. Za wszystko trzeba płacić, myślał, nic nie dostaje się za darmo, i im więcej otrzymałeś, tym więcej trzeba zapłacić, za nowe życie trzeba zapłacić starym życiem… Wściekle drapał ręce, aż do krwi i nawet nie czuł tego.
Diana weszła bez pukania, zrzuciła płaszcz, stanęła przed Wiktorem, uśmiechnięta, uwodzicielska i uniosła ręce poprawiając włosy.
— Zmarzłam — powiedziała. — Można się tu ogrzać?
— Tak — odparł, prawie nie rozumiejąc co mówi.
Diana zgasiła światło, teraz jej nie widział, tylko słyszał klucz przekręcany w zamku, trzask rozpinanych zatrzasków, szelest ubrania i pantofle spadające na podłogę, a potem Diana znalazła się blisko, ciepła, gładka, pachnąca, on zaś wciąż myślał, że teraz wszystko się skończyło — i tylko wieczny deszcz, ponure domy z dachami jak sito, obcy, nieznajomi ludzie w mokrych, czarnych ubraniach, z mokrymi przepaskami na twarzach… i oto zdejmują opaski, zdejmują rękawiczki, zdejmują twarze, odkładają je do specjalnych szafek, ich ręce są pokryte ropiejącymi wrzodami — smutek, przerażenie, samotność… Diana przytuliła się do niego i objął ją automatycznym gestem. Ona była dawna, ale on już nie był dawny, niczego już nie mógł dlatego, że nic już mu nie było potrzebne.
— Co z tobą kochany? — serdecznie zapytała Diana. — Za dużo wypiłeś? Ostrożnie zdjął jej ręce ze swojej szyi. Ogarnęło go ostateczne przerażenie.
— Poczekaj — rzekł. — Poczekaj.
Wstał, wymacał kontakt, zapalił światło, kilka sekund stał do niej plecami, zanim zdecydował się odwrócić, ale jednak się odwrócił. Nie, Diana była przepiękna. Była chyba piękniejsza niż zwykle, zawsze była piękniejsza niż zwykle, ale to było jak obraz. Budziło dumę z człowieka, zachwyt nad jego doskonałością, ale niczego więcej nie budziło. Diana patrzyła na niego ze zdziwieniem unosząc brwi, ale potem widocznie przestraszyła się, bo usiadła nagle i zobaczył, że jej wargi się poruszają. Coś mówiła, ale Wiktor tego nie słyszał.
Читать дальше