Powiedział, że mieszka pod Moskwą w osadzie Rastorgujewo, i zaprosił Tatarskiego do siebie. Tatarski przyjął zaproszenie i obaj wskoczyli do metra, a na stacji Warszawska przesiedli się do pociągu podmiejskiego. Jechali w milczeniu; Tatarski z rzadka odrywał wzrok od widoku za oknem i spoglądał na Giriejewa, który w swym cudacznym odzieniu wydawał się ostatnim okruchem zniszczonego wszechświata — nie radzieckiego, ponieważ nie było w nim wędrownych tybetańskich astrologów, ale jakiegoś innego, istniejącego równolegle, a nawet wbrew światu radzieckiemu, lecz unicestwionego wraz z nim. I Tatarski żałował go, ponieważ wiele z tego, co mu się kiedyś podobało i poruszało duszę, pochodziło z owego równoległego wszechświata, z którym, jak wszyscy sądzili, nigdy nic się nie może stać. A stało się z nim mniej więcej to samo, co z radziecką potomnością, i to równie niepostrzeżenie.
Giriejew mieszkał w przekrzywionym czarnym domu, przy którym był zdziczały sad, zarośnięty wysokimi baldachami, półtora raza przewyższającymi człowieka. Ze względu na wyposażenie siedziba ta była formą pośrednią pomiędzy wsią a miastem: w wolno stojącej wygódce przez dziurę widać było mokre i oślizgłe rury kanalizacyjne, biegnące nad wykopanym dołem, ale skąd i dokąd prowadziły, pozostawało niewiadomą. Za to w domu była kuchenka gazowa i telefon.
Giriejew posadził Tatarskiego przy stole na werandzie i z czerwonej blaszanej puszki z białymi napisami po estońsku nasypał do imbryka grubo zmielonego proszku.
— Co to jest? — zapytał Tatarski.
— Muchomory — odrzekł Giriejew i nalał do imbryka wrzątku.
Po pokoju rozszedł się zapach zupy grzybowej.
— Coś ty, zamierzasz to pić?
— Nie bój się — uspokoił go Giriejew. — Brązowych tu nie ma.
Wygłosił to takim tonem, jakby odrzucał wszelkie możliwe sprzeciwy, i Tatarskiemu nie przyszło do głowy nic, co mógłby powiedzieć. Wahał się przez dłuższą chwilę, a potem przypomniał sobie, że właśnie poprzedniego dnia czytał o muchomorach, i zwalczył obawy. Muchomorowa herbata okazała się w smaku dość przyjemna.
— I co się teraz stanie?
— Sam zobaczysz — odparł Giriejew. — Jeszcze będziesz je suszył na zimę.
— A co mam teraz robić?
— Co chcesz.
— Rozmawiać można?
— Gadaj.
Pół godziny spędzili na zdawkowej rozmowie o wspólnych znajomych. Żadnemu z nich, jak się zresztą należało spodziewać, nie przydarzyło się przez ten czas nic ciekawego. Wyróżnił się tylko jeden, Alosza Czikunow — wypił kilka butelek finlandii i w gwiaździstą styczniową noc zamarzł na śmierć w domku na dziecięcym placu zabaw.
— Odszedł do Walhalli — skomentował lakonicznie Giriejew.
— Skąd ta pewność? — zapytał Tatarski, ale tu przypomniał sobie etykietkę z biegnącymi reniferami i purpurowym słońcem i w duchu zgodził się z Giriejewem.
Tymczasem ogarnęło go jakieś ledwie odczuwalne, wesołe osłabienie. W piersi pojawiały się fale przyjemnego drżenia, przesuwały się po ramionach i rękach i zanikały, o włos nie sięgając palców. A Tatarski nie wiedzieć czemu zapragnął, żeby to drżenie koniecznie objęło też palce. Zrozumiał, że wypił za mało. Ale imbryk był już pusty.
— Jest jeszcze? — zapytał.
— No proszę — powiedział Giriejew — o tym właśnie mówiłem.
Wstał, wyszedł z pokoju i wrócił z rozłożoną gazetą, na której były rozsypane suche kawałeczki pokrojonych muchomorów. Na niektórych pozostały strzępki czerwonej skórki ze zmarszczonymi białymi kropkami, do innych przywarły włókna papieru gazetowego z lustrzanym odbiciem liter.
Tatarski wrzucił kilka kawałków do ust, przeżuł je i połknął. Suszone muchomory przypominały trochę w smaku chrupki ziemniaczane, tylko były lepsze — Tatarski pomyślał, że można by je sprzedawać jak chipsy, w torebkach, i że tu zapewne kryje się jedna z dróg do szybkiego wzbogacenia się, dżipa, reklamowego spotu i gwałtownej śmierci. Rozmyślając o tym, jak mógłby wyglądać ten spot, włożył do ust nową porcję i rozejrzał się dookoła. Niektóre z przedmiotów zdobiących pokój zauważył dopiero teraz. Na przykład arkusz papieru, wiszący na ścianie w najbardziej widocznym miejscu. Na kartce nakreślono pokrętną literę, ni to sanskrycką, ni to tybetańską, przypominającą smoka z wygiętym ogonem.
— Co to jest? — zapytał Tatarski.
Giriejew popatrzył na ścianę.
— Hum — powiedział.
— A po co ci to?
— W ten sposób podróżuję.
— Dokąd? — spytał Tatarski.
Giriejew wzruszył ramionami.
— Trudno powiedzieć — odparł. — Hum. Kiedy nie myślisz, zaczynasz wiele rozumieć.
Ale Tatarski już zapomniał o swoim pytaniu. Zalała go fala wdzięczności dla Giriejewa za to, że ten go tu przywiózł.
— Wiesz — odezwał się — przeżywam teraz trudny okres. Mam do czynienia głównie z bankierami i reklamodawcami. Jestem zawalony robotą. A tu u ciebie… Zupełnie jakbym wrócił do domu.
Giriejew najwyraźniej rozumiał, co się z Tatarskim dzieje.
— To wszystko głupoty — powiedział. — Nie przejmuj się. Zimą było tu u mnie dwóch takich reklamodawców. Chcieli sobie poszerzyć horyzonty. A potem uciekli na bosaka po śniegu. Przejdziemy się?
Tatarski przystał na to z radością. Wyszli za furtkę i ruszyli przez pole zryte świeżymi rowami. Ścieżka zagłębiła się w las i zaczęła kluczyć między drzewami. Łaskotliwe drżenie w rękach Tatarskiego wciąż się nasilało, ale nadal nie obejmowało palców. Widząc, że pod drzewami rośnie dużo muchomorów, pozostał nieco w tyle i wyrwał z ziemi kilka sztuk. Nie były czerwone, tylko ciemnobrązowe i bardzo ładne. Tatarski zjadł je szybko i dogonił Giriejewa, który nic nie zauważył.
Niebawem las się skończył. Wyszli na rozległą, otwartą przestrzeń — kołchozowe pole, które urywało się nad rzeką. Tatarski spojrzał w górę: nad polem wisiały wysokie, nieruchome chmury i dopalał się niewypowiedzianie smutny pomarańczowy zachód słońca, taki, jakie zdarzają się niekiedy jesienią w okolicach Moskwy. Młodzi ludzie przeszli ścieżką biegnącą skrajem pola i usiedli na zwalonym drzewie. Nie chciało im się rozmawiać.
Tatarskiemu przyszła nagle do głowy ewentualna koncepcja reklamy muchomorów. Oparta była na śmiałym założeniu, że najwyższą formą samorealizacji muchomora jest grzyb atomowy — coś w rodzaju świecącego niematerialnego ciała, jakie przybierają niektórzy głęboko wtajemniczeni mistycy. Ludzie zaś są po prostu pomocniczą formą życia, którą muchomor wykorzystuje dla osiągnięcia swego ostatecznego celu, podobnie jak używa się pleśni przy produkcji sera. Tatarski podniósł wzrok na pomarańczowe strzały zachodu i tok jego myśli się urwał.
— Wiesz co — po kilku minutach przerwał ciszę Giriejew — znowu pomyślałem sobie o Loszy Czikunowie. Szkoda chłopa, prawda?
— Prawda — zgodził się Tatarski.
— Jakie to dziwne: on umarł, a my żyjemy… Tylko że mnie się zdaje, że za każdym razem, kiedy kładziemy się spać, właściwie jak gdyby umieramy. I słońce odchodzi na zawsze, i cała historia się kończy. A potem niebyt zaczyna doskwierać sam sobie, i budzimy się. I świat powstaje na nowo.
— W jaki sposób niebyt może doskwierać sam sobie?
— Kiedy się budzisz, za każdym razem pojawiasz się znikąd. I wszystko inne tak samo. A śmierć to przemiana znanego porannego przebudzenia w coś innego, o czym zupełnie nie można myśleć. Nie mamy organu, którym moglibyśmy o tym myśleć, jako że nasz umysł i świat to jedno i to samo.
Читать дальше