Tatarski usiłował zrozumieć, co to znaczy, i spostrzegł, że myślenie stało się trudne i wręcz niebezpieczne, ponieważ jego myśli nabrały takiej swobody i siły, że nie był już w stanie ich kontrolować. Odpowiedź ukazała mu się natychmiast w postaci trójwymiarowej geometrycznej bryły. Tatarski ujrzał swój umysł — była to oślepiająco biała kula, podobna do słońca, ale absolutnie spokojna i nieruchoma. Ze środka kuli ku jej powierzchni ciągnęły się ciemne, skręcone nitki— włókienka. Tatarski zrozumiał, że to właśnie jego pięć zmysłów. Włókienko trochę grubsze było wzrokiem, cieńsze — słuchem, a pozostałe były prawie niewidoczne. Wokół tych nieruchomych włókien wiła się roztańczona spirala, przypominająca drucik w żarówce; spirala to pokrywała się na mgnienie z którymś włókienkiem, to znów zwijała się w świecący kłębek, taki, jaki pozostawia po sobie w ciemności ognik szybko obracanego w palcach papierosa. Była to myśl, którą snuł jego umysł.
A więc żadnej śmierci nie ma, z radością pomyślał Tatarski. Dlaczego? Ależ dlatego, że nitki znikają, ale kula pozostaje!
Fakt, że udało mu się sformułować odpowiedź na pytanie nurtujące ludzkość przez ostatnich kilka tysięcy lat, i to w tak prostych i zrozumiałych dla każdego słowach, napełnił go szczęściem. Zapragnął podzielić się swym odkryciem z Giriejewem, ujął go więc za ramię i spróbował wypowiedzieć ostatnie zdanie na głos. Ale jego usta wymówiły coś innego, bez sensu — sylaby, składające się na słowa, pozostały, ale były chaotycznie przemieszane. Tatarski pomyślał, że powinien napić się wody, i powiedział do patrzącego nań z przestrachem Giriejewa:
— Cę chsię wapić nody!
Giriejew wyraźnie nie rozumiał, co się dzieje. Było jednak jasne, że mu się to nip podoba.
— Sięch wę capić dyno! — krótko powtórzył Tatarski i spróbował się uśmiechnąć.
Bardzo chciał, żeby Giriejew uśmiechnął się w odpowiedzi. Ten jednak zachował się dziwnie — wstał, cofnął się, i Tatarski zrozumiał, co oznacza zwrot „na czyjejś twarzy odbiła się zgroza”. Bo właśnie zgroza odbiła się na twarzy przyjaciela. Giriejew zrobił kilka niepewnych kroków do tyłu, po czym odwrócił się i rzucił do ucieczki. Dotknęło to Tatarskiego do głębi.
Tymczasem zmrok zaczynał już gęstnieć. Nepalska kamizelka Giriejewa migała między drzewami jak duży motyl. Rzucenie się w pogoń wydało się Tatarskiemu bardzo nęcące. Popędził za Giriejewem, podskakując wysoko, żeby się nie potknąć o jakiś korzeń albo kępę. Wkrótce się okazało, że biega dużo szybciej niż Giriejew — wręcz bez porównania szybciej. Przegonił go, zawrócił i, powtórzywszy to kilkakrotnie, zauważył, że obiega wkoło nie Giriejewa, ale obłamane suche drzewo wysokości człowieka. To sprawiło, że się nieco opamiętał i powlókł ścieżką w kierunku, gdzie, jak mu się zdawało, była stacja.
Po drodze zjadł jeszcze kilka muchomorów, które ukazały mu się wśród drzew, i wkrótce znalazł się na szerokiej gruntowej drodze; wzdłuż niej ciągnęło się ogrodzenie z malowanej drucianej siatki.
Z przeciwka ktoś szedł. Tatarski zbliżył się doń i uprzejmie zapytał:
— Sięjakszam, i sta dodzie prze tacji? No, po dociągu?
Przechodzień popatrzył na Tatarskiego, odskoczył i uciekł w te pędy. Widocznie dziś wszyscy reagowali na niego jednakowo. Tatarski przypomniał sobie swego czeczeńskiego pryncypała i pomyślał wesoło: Fajnie by było spotkać Husejna! Ciekawe, czy i on by się przestraszył?
Kiedy zaraz potem na poboczu pojawił się Husejn, wystraszył się sam Tatarski. Husejn, milcząc, stał w trawie i zupełnie nie zareagował na widok Tatarskiego. Ten jednak zahamował, podszedł do Czeczena miękkim dziecięcym krokiem i znieruchomiał pełen skruchy.
— Czego chcesz? — zapytał Husejn.
Ze strachu Tatarski nie zauważył nawet, czy mówi normalnie, czy nie. A powiedział coś wyjątkowo nie na miejscu:
— Ja dosłownie na sekundę. Chciałem cię zapytać jako przedstawiciela targetgroup: jakie skojarzenia budzi u ciebie słowo „parlament”?
Husejn wcale się nie zdziwił. Po chwili zastanowienia odpowiedział:
— Był taki poemat al-Ghazzawiego, Parlament ptaków. O tym, jak trzydzieści ptaków poleciało szukać ptaka imieniem Simurg — króla wszystkich ptaków i wielkiego mistrza.
— Po co poleciały szukać króla, skoro miały parlament?
— Ich się spytaj. A poza tym Simurg był nie tylko królem, ale też źródłem wielkiej wiedzy. A o parlamencie tego się nie da powiedzieć.
— I jak to się skończyło? — zapytał Tatarski.
— Kiedy przeszły trzydzieści prób, dowiedziały się, że słowo „Simurg” oznacza „trzydzieści ptaków”.
— Od kogo?
— Tak im powiedział boski głos.
Tatarski kichnął. Husejn nagle umilkł i odwrócił spochmurniałą twarz. Tatarski dość długo czekał na dalszy ciąg, aż wreszcie zrozumiał, że Husejn to po prostu słupek z tablicą „Zakaz palenia ognisk!”, ledwie widoczną w mroku. Poczuł się rozgoryczony — okazało się, że Giriejew i Husejn są siebie warci. Opowieść Husejna spodobała mu się, ale było jasne, że nie pozna już szczegółów, a wobec tego historia nie nadawała się na koncepcję reklamy papierosów. Tatarski ruszył dalej, zastanawiając się, co sprawiło, że zatrzymał się przy słupie-Husejnie, który nawet go o to nie prosił.
Odpowiedź na owo pytanie była dość nieprzyjemna: sprawił to nie do końca wyparty ze świadomości niewolnik, rudyment epoki radzieckiej. Po namyśle Tatarski doszedł do wniosku, że niewolnik w duszy człowieka radzieckiego nie jest skoncentrowany w jakiejś jej cząstce, ale zabarwia wszystko, co się dzieje na jej mglistych obszarach, na kolor przewlekłego psychicznego zapalenia otrzewnej, i w związku z tym absolutnie niemożliwe jest wyciśnięcie owego niewolnika po kropli, bez uszkodzenia cennych duchowych właściwości. Ta myśl wydała się Tatarskiemu istotna z punktu widzenia jego przyszłej współpracy z Puginem, więc długo szperał po kieszeniach, szukając długopisu, żeby ją zanotować. Ale długopis się nie znalazł.
Z przeciwka natomiast nadszedł nowy przechodzień — tym razem z pewnością nie halucynacja. Stało się to jasne, w chwili gdy Tatarski spróbował pożyczyć długopis — przechodzień uciekł co sił w nogach i nawet się nie obejrzał.
Tatarski zupełnie nie pojmował, co w jego zachowaniu napawa napotkanych ludzi takim lękiem. Może odstraszała ich dziwna dysfunkcja mowy — torie słowa, które usiłował wymówić, rozpadały się na sylaby, które następnie łączyły się ze sobą w sposób całkowicie przypadkowy. Niemniej w tej nieadekwatnej reakcji było też coś pochlebnego.
Nagle pewna myśl tak olśniła Tatarskiego, że stanął i klepnął się w czoło. Ależ to istna wieża Babel! — pomyślał. Na pewno budowniczowie pili tę muchomorową nalewkę i słowa zaczynały im pękać w ustach, zupełnie jak mnie. A potem zaczęto to nazywać „pomieszaniem języków”. Właściwsze byłoby określenie „pomieszanie języka”…
Tatarski czuł, że jego myśli pełne są takiej siły, iż każda z nich stanowi warstwę rzeczywistości, równoprawną pod każdym względem z wieczornym lasem, przez który szedł. Różnica polegała na tym, że las był myślą, której Tatarski mimo największych chęci nie mógł przestać snuć. Z drugiej strony, wola prawie nigdy nie uczestniczyła w tym, co się działo w jego umyśle. Kiedy tylko pomyślał o pomieszaniu języków, stało się dlań jasne, że wspomnienie o Babilonie jest właśnie jedynym możliwym Babilonem: pomyślawszy o nim, tym samym powołał go do życia. I myśli w jego głowie, niby ciężarówki z materiałami budowlanymi, pognały w stronę owego Babilonu, czyniąc go coraz bardziej materialnym.
Читать дальше