Obaj byli w mundurach, więc Miles zasalutował ojcuadmirałowi z lekką ironią, z jaką zwykle wymieniali wojskowe honory. Miles wołałby go objąć, lecz mogłoby to wyglądać dziwnie.
Do diabła z tym. Podszedł do ojca i mocno go uściskał.
— Hej, chłopcze, już — rzekł książę, zaskoczony i zadowolony. — Nie jest jeszcze ze mną tak źle. — Uścisnął Milesa. Potem odsunął się i obrzucił spojrzeniem wszystkich — swoją elegancką żonę, swoich… dwóch synów. Uśmiechając się jak zadowolony z życia bogacz, trochę wstydliwie otworzył ramiona, jak gdyby chciał objąć całą trójkę. — Czy Vorkosiganowie są gotowi do balu Święta Zimy? Droga pani kapitan, podejrzewam, że wszyscy goście będą leżeć u twych stóp. Jak stopa, Marku?
Mark wystawił prawą nogę, poruszając stopą.
— Może ją deptać każda panna Vor o wadze do stu kilogramów. But ma stalowe wzmocnienie w palcach — dodał półgębkiem, zwracając się do Milesa. — Wolę nie ryzykować.
Księżna ujęła męża pod ramię.
— Prowadź, kochany. Vorkosiganie Zwycięzco.
Raczej Vorkosiganie Rekonwalescencie, pomyślał Miles, ruszając za rodzicami. Trzeba jednak zobaczyć, jak inni wyglądają.
Miles nie zdziwił się, że jedną z pierwszych osób, jakie rodzina Vorkosiganów ujrzała po wejściu do Rezydencji Cesarskiej, był Simon Illyan. Szef CesBezu był ubrany jak zwykle przy takich okazjach, w galowy czerwono — niebieski mundur, który ukrywał skomplikowaną aparaturę komunikacyjną.
— Ach, jest dziś osobiście — mruknął książę, dostrzegając swego dawnego szefa służby bezpieczeństwa po drugiej stronie westybulu. — Zatem nigdzie indziej nie dzieje się nic poważnego. To dobrze.
Służba domowa Gregora wzięła od nich zaśnieżone okrycia. Miles drżał. Uznał, że ostatnia przygoda nie najlepiej wpłynęła na jego harmonogram. Zwykle udawało mu się przeczekać zimę w stolicy gdzieś poza planetą. Podszedł do nich Illyan i skinął głową.
— Dobry wieczór, Simonie — powiedział książę.
— Dobry wieczór, panie admirale. Na razie wszędzie panuje spokój.
— To miło. — Książę uniósł brwi, lekko rozbawiony. — Jestem pewien, że premier Rakozy bardzo się ucieszy z tej wieści.
Illyan otworzył usta i zaraz zamknął.
— E… przyzwyczajenie — odrzekł zmieszany. Patrzył na księcia Vorkosigana niemal ze złością. Jak gdyby człowiekowi, który od trzydziestu lat był jego dowódcą, potrafił tylko składać meldunki. A admirał książę Vorkosigan już ich nie przyjmował. — Trochę dziwnie się z tym czuję — przyznał.
— Przywykniesz, Simonie — zapewniła go księżna Vorkosigan. Po czym zdecydowanym ruchem wyciągnęła męża z orbity Illyana. Na odchodnym książę zasalutował mu, potwierdzając słowa księżnej.
Wzrok Illyana spoczął na Milesie i Marku.
— Hm — powiedział tonem człowieka, który właśnie zajął drugie miejsce w targu o konia.
Miles się wyprostował. Lekarze CesBezu orzekli, że za dwa miesiące będzie mógł wrócić do służby, jeśli pomyślnie przejdzie ostatnie badanie. Ani słowem nie zająknął się o nękających go napadach drgawek. Być może pierwszy atak był jakąś reakcją na działanie fast — penty. A drugi i trzeci ubocznym skutkiem przyjętych leków. Ale później nie miał już żadnych ataków. Miles uśmiechnął się niepewnie, starając się wyglądać na bardzo zdrowego. Illyan spojrzał na niego, kręcąc głową.
— Dobry wieczór, kapitanie — rzekł do niego Mark. — Czy CesBez dostarczył klonom mój świąteczny prezent?
Illyan skinął głową.
— Pięćset marek dla każdego, zaadresowane imiennie i na czas, milordzie.
— Świetnie. — Mark posłał mu jeden ze swoich sarkastycznych uśmiechów, które każdego zbijały z tropu. Klony posłużyły Markowi za pretekst przed Illyanem, by przekazać CesBezowi milion dolarów betańskich, tak jak przyrzekł. Środki te zdeponowano i finansowano z nich wszystkie potrzeby klonów, włącznie z opłaceniem ich miejsca w ekskluzywnej szkole. Illyan zdębiał do tego stopnia, że zaczai się zachowywać jak robot, co Miles obserwował z wielkim zaciekawieniem. Mark przypuszczał, że gdy klony się usamodzielnią, z miliona niewiele już zostanie. Ale prezenty świąteczne znalazły się na odrębnych, osobistych kontach.
Mark nie pytał, jak przyjęto jego dar, choć Miles umierał z ciekawości; ruszył w głąb sali, skinąwszy Illyanowi uprzejmie głową, jak gdyby był urzędnikiem, z którym właśnie załatwił mało ważną sprawę. Miles zasalutował kapitanowi i dogonił brata. Mark wyglądał, jakby usiłował opanować radość, wskutek czego na jego twarzy pojawił się zagadkowy uśmieszek.
— Przez cały ten czas — wyznał Milesowi — martwiłem się, że nigdy nie dostałem prezentu. Ale nie przeszło mi przez myśl, że sam też nikomu nic nie dałem. Święto Zimy jest naprawdę urocze. — Westchnął. — Żałuję, że nie znam tych dzieci tak dobrze, by wybrać coś odpowiedniego dla każdego z nich. Ale w ten sposób przynajmniej mają wybór. Jakby dostali dwa prezenty w jednym. A jak wy wybieracie prezent dla, na przykład, Gregora?
— Zdajemy się na tradycję. Co roku dostaje dwieście litrów syropu klonowego z Gór Dendarii. I już. Jeżeli sądzisz, że wybranie prezentu dla Gregora jest trudne, pomyśl o naszym ojcu. Jakbyś próbował obdarować samego Dziadka Szrona.
— Tak, właśnie się nad tym głowię.
— Czasami nie można prezentem wyrazić wdzięczności. Trzeba po prostu dawać. Czy ty, hm… podpisałeś te bony kredytowe?
— Tak jakby. Podpisałem je „Dziadek Szron”. — Mark chrząknął. — Na tym chyba polega Święto Zimy. Żeby nauczyć ludzi dawać. Rola Dziadka Szrona to pewnie już ostatnia, co?
— Chyba tak.
— Rozpracuję to. — Mark zdecydowanie pokiwał głową.
Poszli razem do sali przyjęć na górze, by poczęstować się trunkami. Miles zauważył z rozbawieniem, że przyciągają uwagę wielu osób. Zebrany tu kwiat Vorów obrzucał ich ukradkowymi spojrzeniami. Och, Barrayarze. Ale zrobiliśmy ci niespodziankę.
Bo on na pewno mi zrobił.
Cieszył się na myśl o tym, że Mark będzie teraz jego bratem. Wreszcie jakiś sojusznik! Mam nadzieję… Miles zastanawiał się, czy potrafi sprawić, aby Mark pokochał Barrayar tak jak on. Jednak ta myśl wzbudziła w nim pewne obawy. Lepiej nie kochać za mocno. Barrayar mógł się okazać zabójczą oblubienicą. Mimo to… stanowił wyzwanie. O tak, wyzwań tu wystarczyłoby dla wszystkich.
Miles musiał postępować nadzwyczaj ostrożnie, żeby Mark nie odczytał żadnego z jego posunięć jako próby narzucenia mu swej woli. Jego chorobliwa alergia na najmniejszy przejaw dominacji była w pełni zrozumiała, lecz utrudniała Milesowi zadanie edukacyjne, każąc mu zachować wyjątkową delikatność.
Lepiej nie starać się za bardzo, starszy bracie. Jesteś już zbyteczny. Przesunął dłonią po jasnej tkaninie munduru, doskonale zdając sobie sprawę ze znaczenia słowa „zbyteczny”. Ostatecznym zwycięstwem nauczyciela jest jednak porażka w starciu z własnym uczniem. Uroczy paradoks. W każdym razie nie mogę przegrać.
Miles rozpromienił się w uśmiechu. Tak, Marku. Złap mnie, jeśli dasz radę.
— O. — Mark wskazał mężczyznę w ciemnoczerwonym mundurze Domu Vorów, który stał po drugiej stronie sali. — Czy to nie lord Vorsmythe, ten przemysłowiec?
— Zgadza się.
— Chciałbym z nim porozmawiać. Znasz go? Możesz mnie przedstawić?
— Jasne. Zamierzasz jeszcze zainwestować, prawda?
— Tak. Postanowiłem zróżnicować portfel. Dwie trzecie na Barrayarze, jedną trzecią na inwestycje galaktyczne.
Читать дальше