— Jestem jeszcze pod działaniem środków przeciwbólowych i pobudzających — dodał. — Inaczej nie przeżyłbym kilku minionych godzin. Obawiam się, że niektóre właśnie powoli przestają działać. — To dobrze. Może w ten sposób Elena wytłumaczy sobie jego bełkot, a poza tym w zasadzie prawie nie kłamał.
— Chcesz, żebym sprowadziła Lilly Duronę?
— Nie. Chcę tu tylko posiedzieć. I nie ruszać się.
— Zdaje się, że to niezła myśl. — Elena podniosła się z krzesła, biorąc hełm.
— Ale wiem już, kim chcę zostać, kiedy dorosnę — oświadczył niespodziewanie. Elena zatrzymała się w pół ruchu i uniosła brwi.
— Chcę być analitykiem CesBezu. Cywilnym. Takim, który nie wysyła ludzi w nieodpowiednie miejsce ani o pięć dni za późno. Ani źle przygotowanych. Chcę cały dzień siedzieć w małej klitce otoczony fortecą i szukać prawidłowych odpowiedzi. — Czekał, aż usłyszy jej śmiech.
Jednak ku jego zdziwieniu Elena Bothari — Jesek poważnie skinęła głową.
— Jako jedna z tych, których CesBez wysyła na pierwszą linię, bardzo bym się z tego ucieszyła.
Zasalutowała mu i się odwróciła. Kiedy znikała w głębi rury windowej, zastanawiał się nad wyrazem jej oczu. To nie była miłość. Ani strach.
Ach. Zatem tak wygląda szacunek.
Mógłbym się do tego przyzwyczaić.
Tak jak zapowiedział Elenie, Mark siedział jeszcze przez jakiś czas w fotelu, popatrując w okno. Prędzej czy później będzie się musiał jednak ruszyć. Może pod pretekstem złamanej stopy udałoby mu się wyprosić lotopaletę. Lilly obiecała mu, że dzięki środkom pobudzającym zyska sześć godzin w miarę przytomnego funkcjonowania, po których przyjdzie pora zapłacić metaboliczny rachunek. Dostarczą go biobandyci zbrojni w ostre pałki, którzy przyjdą po zwrot długu zaciągniętego przez jego neuroprzekaźniki. Zastanawiał się, czy absurdalna wizja jest pierwszą oznaką nadciągającego załamania równowagi biochemicznej. Modlił się, by dotrwać choć do chwili, kiedy znajdzie się na pokładzie wahadłowca CesBezu. Och, bracie. Zabierz mnie do domu.
Z rury windowej dobiegły głosy. Ukazał się Miles, za którym dreptała jakaś Durona. W szarym stroju, jaki dostał od Duron, wydawał się chudy jak szkielet i trupioblady. Obaj wyglądali, jakby ich masa była ze sobą w pewien sposób powiązana. Gdyby Mark mógł w jakiś magiczny sposób przenieść na Milesa wszystkie kilogramy, jakimi w zeszłym tygodniu obciążył go Ryoval, obaj wyglądaliby znacznie lepiej. Gdyby jednak jeszcze przytył, czy Miles zupełnie opadnie z sił i zniknie? Niepokojąca wizja. Wszystko przez te prochy, chłopcze. Prochy.
— O, dobrze, że jesteś — powiedział Miles. — Elena mówiła, że jeszcze cię tu zastanę. — Zawadiackim gestem czarodzieja prezentującego nadzwyczaj efektowną sztuczkę pociągnął dziewczynę, by wysunęła się naprzód. — Poznajesz ją?
— To jedna z Duron, Miles — rzekł Mark łagodnym, znużonym tonem. — Będą mnie prześladować w snach. — Zamilkł na moment. — To podchwytliwe pytanie? — Nagle wyprostował się wstrząśnięty. Jednak da się rozróżnić klony… — To ona!
— Otóż to właśnie. — Miles uśmiechnął się zadowolony. — Przemyciliśmy ją z Bharaputry, Rowan i ja. Pojedzie z siostrami na Escobar.
— Ach! — Mark z powrotem opadł na fotel. — To dobrze. — Z wahaniem potarł czoło. Vaso Luigi, zabierz ten palący ślad po swoim śmiałym czynie! — Nie sądziłem, że interesuje cię ratowanie klonów, Miles.
Miles się skrzywił.
— Zainspirowałeś mnie.
Mhm. Nie miał na myśli Ryovala. Było jasne, że Miles przyprowadził tu opierającą się dziewczynę, aby Mark poczuł się lepiej. Mniej oczywisty dla Milesa, choć dla niego bezsprzeczny był element subtelnej rywalizacji. Po raz pierwszy w życiu Miles poczuł na szyi oddech braterskiej konkurencji. Czyżbyś poczuł się przeze mnie trochę nieswojo? Ha! Musisz się do tego przyzwyczaić, chłopcze. Ja przeżyłem z tym dwadzieścia dwa lata. Miles mówił o Marku „mój brat” takim tonem, jakby mówił „moje buty” lub może „mój koń”. Albo — wyrażając uznanie — „moje dziecko”. Z cieniem paternalistycznej wyższości. Miles nie spodziewał się znaleźć w nim kogoś równego sobie. Nagle Mark zdał sobie sprawę, że ma nowe hobby, które w ciągu nadchodzących lat będzie mu dawać mnóstwo radości. Boże, będę szczęśliwy w roli twojego brata.
— Tak — rzekł wesoło Mark. — Też możesz to zrobić. Wiedziałem, że będziesz potrafił, jeśli tylko spróbujesz. — Zaśmiał się. Niestety, z ust dobył mu się tylko zdławiony szloch. Zdusił jedno i drugie. Nie miał teraz odwagi śmiać się ani wyrażać innych emocji. Za słabo nad sobą panował. — Cieszę się — oświadczył najbardziej obojętnym tonem, na jaki było go stać.
Miles, którego uwagi nie uszedł żaden szczegół tej gry, skinął głową.
— To dobrze — oświadczył równie obojętnie.
Dzięki, bracie. Miles zrozumiał przynajmniej, co to znaczy balansować na krawędzi przepaści.
Obaj popatrzyli na dziewczynę. Poruszyła się niespokojnie pod taksującym podwójnym spojrzeniem. Odrzuciła włosy i wykrztusiła, zwracając się do Marka:
— Kiedy cię pierwszy raz zobaczyłam, nie podobałeś mi się. Kiedy mnie pierwszy raz zobaczyłaś, też się sobie nie podobałem.
— Tak? — rzekł zachęcającym tonem.
— Dalej uważam, że śmiesznie wyglądasz. Jeszcze śmieszniej niż ten drugi. — Wskazała Milesa, który uśmiechnął się dobrotliwie. — Ale… ale… — Zabrakło jej słów. Ostrożnie i niepewnie jak dziki ptak zbliżający się do karmnika odważyła się podejść do Marka, nachylić i pocałować go w nabrzmiały policzek. Potem uciekła, też szybko jak ptak.
— Hm — rzekł Miles, patrząc, jak Lilly zjeżdża rurą windową. — Miałem nadzieję, że okaże ci wdzięczność nieco bardziej entuzjastycznie.
— Człowiek ciągle się uczy — rzekł łagodnie Mark, dotykając z uśmiechem policzka.
— Jeśli sądzisz, że to była niewdzięczność, powinieneś pogadać z CesBezem — poradził z ponurą miną Miles. — „Ile straciłeś sprzętu?”.
Mark uniósł brew.
— Cytat z Illyana?
— O, miałeś okazję go poznać?
— Tak.
— Szkoda, że mnie przy tym nie było.
— Ja też żałuję — powiedział szczerze Mark. — Był bardzo… zgryźliwy.
— Nie wątpię. Jest najbardziej zgryźliwą ze znanych mi osób, nie licząc mojej matki, gdy traci nad sobą panowanie, co na szczęście nie zdarza się często.
— Powinieneś też zobaczyć, jak go unicestwia — rzekł Mark. — Starcie tytanów. Pewnie by ci się podobało, tak jak mnie.
— Tak? Zdaje się, że mamy sporo wspólnych tematów do omówienia.
Po raz pierwszy Mark zdał sobie sprawę, że to prawda. Pokrzepiony nieco tą myślą, chciał przystąpić do rozmowy, lecz po chwili znów ktoś im przeszkodził. Zza chromowanej balustrady wyjrzał mężczyzna w liberii Domu Fell i ujrzawszy go, zasalutował.
— Mam przesyłkę kurierską dla osoby o imieniu Mark — oznajmił.
— Ja jestem Mark.
Kurier zbliżył się, błysnął mu w twarz skanerem, by potwierdzić tożsamość, otworzył przykutą do przegubu teczkę i wręczył mu kartę w czystej kopercie.
— Baron Fell składa panu wyrazy uszanowania i wyraża nadzieję, że ten drobiazg pomoże przyspieszyć pański wyjazd.
Bon kredytowy. Aha! Z bardzo czytelną aluzją.
— Proszę przekazać baronowi moje wyrazy uszanowania i… i… Miles, co chcemy powiedzieć baronowi Fellowi?
— Ograniczyłbym się do krótkiego „dziękuję” — poradził Miles. — Przynajmniej dopóki nie znajdziemy się bardzo daleko stąd.
Читать дальше