Bal z okazji Święta Zimy był spotkaniem towarzyskim, na którym nie obowiązywały sztywne rygory wojskowe, więc mógł zostawić parę galowych mieczy w domu. Ivan na pewno nie zapomni swoich, ale Ivan miał odpowiedni wzrost, by nosić taką broń. Drobny Miles wyglądał naprawdę śmiesznie z długim mieczem, który dosłownie wlókł się po ziemi, nie wspominając o tym, że mógłby się o niego potknąć lub uderzyć w golenie partnerkę w tańcu.
W korytarzu rozległy się kroki; Miles odwrócił się prędko, postawił stopę na szczeblu krzesła i oparł się o nie, udawał, że nie ulega narcystycznej pokusie, zupełnie nie zwracał uwagi na własne odbicie w lustrze.
— Ach, tu jesteś. — Mark stanął obok niego, zerkając na swoje odbicie i odwracając się, by sprawdzić szczegóły stroju. Strój istotnie leżał na nim doskonale. Mark zdobył nazwisko krawca Gregora, którego CesBez strzegł niczym największej tajemnicy państwowej. On tymczasem po prostu zadzwonił do cesarza i zapytał. Krój luźnej i obszernej kurtki i spodni miał agresywnie cywilny charakter, ale nie był pozbawiony ostrych linii. Barwy w pewien sposób oddawały honor Świętu Zimy; ciemna zieleń, niemal wpadająca w czerń, oraz ciemnoczerwone, niemal wpadające w czerń wykończenie. Efekt miał wydźwięk częściowo świąteczny, częściowo złowrogi — jak mała, wesoła bomba.
Miles przypomniał sobie dziwną chwilę, którą przeżył na pokładzie lotniaka Rowan, gdy na jakiś czas uległ przekonaniu, że jest Markiem. Poczuł się strasznie, całkowicie opuszczony. Wzdrygnął się na wspomnienie tego uczucia. Czy Mark zawsze tak się czuje?
Cóż, chyba już nie. Pod warunkiem że mam tu coś do powiedzenia.
— Wygląda całkiem dobrze — rzekł Miles.
— Tak. — Mark uśmiechnął się szeroko. — Ty też źle nie wyglądasz. Już nie tak trupio.
— Z tobą również jest coraz lepiej. — Rzeczywiście, pomyślał Miles. Stopniowo znikały najbardziej rzucające się w oczy zniekształcenia będące pozostałością po cierpieniach, które zadał mu Ryoval i o których Mark konsekwentnie nie wspominał ani słowem. Pozostało mu jednak sporo nadprogramowego ciała. — Na jaką wagę ostatecznie się zdecydujesz? — zapytał ciekawie Miles.
— Właśnie masz ją przed sobą. Inaczej nie poświęciłbym takiej fortuny na garderobę.
— Ee… wygodna? — dopytywał się Miles z taką miną, jakby Markowi było bardzo niewygodnie.
Oczy Marka rozbłysły.
— Tak, dziękuję. Bardzo pociesza mnie myśl, że nawet jednooki snajper o północy, podczas burzy odróżni nas z odległości dwóch kilometrów.
— Aha. No tak, to chyba jest argument.
— Ćwicz dalej — poradził mu serdecznie Mark. — Ćwiczenia dobrze ci robią. — Usiadł, kładąc nogi wyżej.
— Mark? — odezwał się głos księżnej z holu. — Miles?
— Tutaj — powiedział głośno Miles.
— Ach. — Weszła do przedsionka. — Tu jesteście. — Uśmiechnęła się z błyskiem matczynej radości w oku. Zanim Miles zdążył pomyśleć, poczuł ogarniające go ciepło, dzięki któremu stopniał najdrobniejszy płatek lodu pozostały po miesiącach, jakie spędził w kriokomorze. Księżna miała na sobie nową suknię, bardziej zdobną niż jej codzienne stroje, zielono — srebrną, z krezą, zakładkami i trenem — kaskady materiału. Wcale jednak nie wyglądała sztywno w tym uroczystym stroju. Strój nigdy nie onieśmielał księżnej. Wręcz przeciwnie. Jej oczy błyszczały jaśniej od srebrnej nici haftu.
— Ojciec już czeka? — zapytał Miles.
— Za chwilkę zejdzie. Upieram się, żebyśmy wyszli z balu punktualnie o północy. Wy dwaj możecie oczywiście zostać dłużej, jeśli będziecie mieli ochotę. Ale on przemęczy się, usiłując udowodnić tym hienom, że się im nie da i jest twardy, nawet gdyby hieny w ogóle wokół niego nie krążyły. To odruch. Miles, spróbuj skupić jego uwagę na okręgu. Aral może doprowadzić biednego premiera Rakozyego do szału, jeśli cały czas będzie mu zaglądał przez ramię. Naprawdę zaraz po Święcie Zimy musimy wyjechać ze stolicy do Hassadaru.
Miles, który od pewnego czasu dość dużo wiedział na temat rekonwalescencji po operacji klatki piersiowej, rzekł:
— Sądzę, że potrafię go przekonać.
— Twój głos będzie się bardzo liczył. Wiem, że nie uda mu się ciebie oszukać, on też dobrze o tym wie. Hm, czego mogę się spodziewać dzisiejszego wieczoru — pod względem medycznym?
— Zatańczy dwa razy, raz, aby udowodnić, że potrafi, a drugi, aby udowodnić, że pierwszy raz to nie był szczęśliwy traf. Potem bez kłopotu namówisz go, żeby usiadł — zaopiniował z przekonaniem Miles. — Kiedy zagrasz troskliwą mamusię, uda, że przestaje szaleć, aby sprawić ci przyjemność, a nie dlatego, że za chwilę padnie ze zmęczenia. Hassadar wydaje mi się bardzo dobrym pomysłem.
— Tak. Barrayar nie bardzo wie, co ma robić ze swoimi silnymi ludźmi na emeryturze. Zgodnie z tradycją wszyscy przyzwoicie umierali, zamiast pętać się i komentować poczynania swoich następców. Aral może stanowić precedens. Chociaż Gregor ma jakiś straszny pomysł.
— Tak?
— Przebąkuje o wicekrólestwie Sergyaru, które Aral miałby objąć, gdy zupełnie wyzdrowieje. Obecny wicekról błaga o możliwość powrotu do domu. Wręcz skamle. Nie umiem sobie wyobrazić bardziej niewdzięcznej funkcji niż gubernator kolonii. Uczciwy człowiek na takim stanowisku staje na głowie, próbując zbliżyć do siebie najczęściej przeciwstawne potrzeby swojego rządu i kolonizatorów. Byłabym ci bardzo wdzięczna, gdybyś spróbował wyprowadzić Gregora z błędu.
— Och, sam nie wiem. — Miles uniósł z namysłem brwi. — Ależ plan emerytalny. Cała planeta do dyspozycji. Sergyar. Czy to nie ty sama ją odkryłaś, kiedy byłaś kapitanem w Betańskiej Agencji Astrometrycznej?
— Rzeczywiście. Gdyby nie wyprzedziła nas barrayarska ekspedycja wojskowa, Sergyar byłby dziś betańską kolonią — córką. Znacznie lepiej zarządzaną, możesz mi wierzyć. Ktoś powinien zaprowadzić tam porządek. Sprawy ekologiczne aż się proszą o porządny zastrzyk inteligencji — mam na myśli na przykład tę plagę szkodników. Wystarczyłaby odrobina rozsądku w stylu betańskim… cóż. Chyba się końcu sami doszli do takiego wniosku.
Miles i Mark spojrzeli po sobie. To nie była telepatia, ale w tej samej sekundzie obaj pomyśleli, że być może Aral Vorkosigan nie jest jedynym starzejącym się, ale nadal energicznym fachowcem, którego Gregor chętnie usunąłby ze stolicy.
Mark ściągnął brwi.
— Kiedy to się może stać?
— Och, najwcześniej za rok. Twarz Marka pojaśniała.
W drzwiach ukazała się głowa strażnika przybocznego Pyma.
— Książę gotów, milady — zameldował.
Wszyscy troje wyszli do wyłożonego czarno — białą mozaiką holu i ujrzeli księcia, który stał u stóp krętych schodów. Przyglądał się im z widocznym zadowoleniem, gdy gęsiego zmierzali w jego stronę. W ciągu choroby książę schudł, lecz dzięki temu jego sylwetka w czerwono — niebieskim galowym mundurze wydawała się bardziej wysportowana. Dźwigał dwa miecze z łatwością, zupełnie nieświadomy ciężaru. Miles pomyślał, że za trzy godziny będzie padał z nóg, lecz wcześniej zdąży wywrzeć korzystne wrażenie na wielu obserwatorach, ponieważ był to jego pierwszy publiczny występ z nowym sercem. Jego cera miała wyjątkowo zdrowy wygląd, a spojrzenie dawną przenikliwość. Naprawdę można by pomyśleć, że książę Vorkosigan będzie żył wiecznie.
Ale Miles już tak nie myślał. Ogarniało go ogromne przerażenie, gdy pomyślał o chorobie serca księcia. Nie bał się tego, że ojciec kiedyś umrze, zapewne przed nim — taka była naturalna kolej rzeczy i Miles nie życzył ojcu, aby mogło się stać odwrotnie — lecz bał się, że może to się stać podczas jego nieobecności. Że może go tu nie być, gdy będzie najbardziej potrzebny. Że będzie gdzieś dokazywał z Najemnikami Dendarii i dowie się dopiero po wielu tygodniach. Za późno.
Читать дальше