— Dzień dobry, Andy — odparła pogodnie i podeszła do swego fotela.
Usiadła i wprawnym ruchem uruchomiła jego wyposażenie.
Ekrany i holoprojektory rozłożyły się wokół niej i ożyły, ukazując aktualny status wszystkich okrętów eskadry. A raczej tych, które już znajdowały się na sąsiednich orbitach parkingowych. Sprawdziła, czy wszystko jest w porządku, i rozsiadła się wygodniej, obserwując ruch promów i innych małych jednostek między powierzchnią planety a okrętami i pomiędzy krążownikami. Był to sielski i spokojny obrazek, typowy dla grupy okrętów dłużej przebywających na orbicie. I w obserwowaniu tej codzienności własnej jednostki było coś nader przyjemnego, prawie zmysłowego…
W pewien sposób sprawiało jej to większą satysfakcję niż wówczas, kiedy otrzymała dowództwo 1. Eskadry Liniowej Marynarki Graysona, w której skład wchodziło sześć superdreadnoughtów. Każdy z nich był trzy razy większy od całej jej obecnej eskadry, ale to właśnie mógł być powód tej różnicy. Tamte okręty były olbrzymie, dostojne i majestatyczne, brak im było lekkości i szybkości reakcji eskadry krążowników.
Niespodziewanie zrozumiała, że to może być najlepsze dowództwo eskadry w jej karierze, o ile nie będzie kiedyś w przyszłości miała szczęścia dowodzić eskadrą krążowników liniowych. Ciężkie krążowniki były zbyt cennymi jednostkami, by marnować je na drugorzędne zadania, ale równocześnie na tyle małymi i licznymi w każdej flocie, że można było je regularnie wykorzystywać do trudnych i ryzykownych akcji. Dla eskadry ciężkich krążowników zawsze znalazło się jakieś zajęcie, a dowodzący nimi najczęściej cieszyli się sporą swobodą i niezależnością, działając z reguły samodzielnie.
Swobody takiej nie mieli dowodzący eskadrami liniowymi, jako że musiały one pozostawać skoncentrowane w kluczowych punktach o strategicznym znaczeniu. Okręty liniowe były przeznaczone do bitew przy udziale dużych sił, a krążowniki były nie tylko oczyma i uszami każdej floty, ale także jej palcami. Wiedząc, że prędzej czy później otrzyma samodzielne zadanie, z niecierpliwością czekała na sposobność, by przekształcić okręty wchodzące w skład eskadry w jedną zwartą siłę, którą mogłaby władać równie łatwo i skutecznie jak dobrze wykutym mieczem.
Na przykład Mieczem Harrington.
Uśmiechnęła się i obróciła wraz z fotelem, przyglądając się dla odmiany swoim sztabowcom. Zjawiła się pół godziny przed wyznaczonym terminem porannej odprawy i większość oficerów zajęta była uaktualnianiem danych i rutynowymi czynnościami.
Podobnie jak okręty eskadry, jej oficerowie sztabowi pochodzili z różnych flot. Jednak w przeciwieństwie do sztabu Pierwszej Eskadry Liniowej każdego wybrała osobiście, albo na podstawie własnych doświadczeń, albo za radą komodora Justina Ackroyda, obecnego szefa działu personalnego Marynarki Graysona.
Venizelosa znała doskonale. Gdy obserwowała go, jak pochylony nad ramieniem komandor porucznik McGinley dyskutuje z nią o czymś, co pokazuje ekran oficera operacyjnego, uśmiechnęła się, przypominając sobie ich pierwsze spotkanie. Venizelos był wtedy nienagannie uprzejmy, miał twarz pokerzysty i desperacko wręcz dystansował się od wszystkiego, a zwłaszcza od niej. Od tego czasu, czyli od przydziału na placówkę Basilisk, zmienił się ogromnie, ale pozostał pod pewnymi względami taki sam: wierny, lojalny, zawsze gotów do akcji, no i nie ma co ukrywać: jeszcze wyprzystojniał. Jego niski wzrost na Graysonie nie był wadą. Prawdę mówiąc, podejrzewała, że żałował, iż nie ma jakichś wyraźnych skaz na urodzie. Ponieważ kobiet rodziło się na planecie trzy razy więcej od mężczyzn, w zdobywaniu partnerów były znacznie agresywniejsze niż w Gwiezdnym Królestwie. W efekcie zgodnie z informacjami MacGuinessa Andy musiał się od graysońskich piękności prawie że kijem oganiać. Wyobraźnia podsunęła Honor stosowny obrazek, co omal nie spowodowało wybuchu radosnego chichotu.
Czym prędzej przeniosła wzrok i skupiła uwagę na rozmawiającej z Venizelosem Marcii McGinley, swoim oficerze operacyjnym. McGinley pochodziła z planety Manticore, lecz w przeciwieństwie do Venizelosa czy samej Honor była w graysońskim mundurze. Miała trzydzieści siedem lat, co czyniło ją niezwykle młodym komandorem porucznikiem jak na Królewską Marynarkę, ale podobnie jak wszyscy wypożyczeni Marynarce Graysona (w tym także niejaka Honor Harrington) awansowała znacznie szybciej. Była zgrabną szatynką o szarych oczach i według opinii Ackroyda, który przedstawił Honor trzy kandydatki do wyboru, nadzwyczaj kompetentną zawodowo. Z tego co Honor miała okazję dotąd zaobserwować, wynikało, że miał rację, a poza tym wychodziło, że w czasie wolnym pani komandor będzie miała także sporo zajęć i pomysłów.
Komandor Howard Latham, oficer łączności, był najstarszym członkiem sztabu. Urodzony i wychowany na Graysonie, jak na realia Marynarki Graysona był za stary na swój stopień. Nie było to jego winą — przebieg służby miał doskonały, a brak awansu spowodowany był wyłącznie katastrofą promu, w której miał pecha uczestniczyć. Doszło do niej sześć lat przed przyłączeniem się Graysona do Sojuszu i choć lekarze robili dlań co mogli, nie okazało się to wystarczające, by mógł pozostać w czynnej służbie. Kiedy jednakże dostępne stały się osiągnięcia nowoczesnej medycyny, okazało się, że jego „beznadziejnie okaleczone” nogi wcale nie są takim beznadziejnym przypadkiem.
Kompletne wyleczenie okazało się niestety niemożliwe, gdyż proces samoleczenia posunął się za daleko i żeby komandor naprawdę odzyskał pełnię władzy w nogach, należałoby je z powrotem potrzaskać i poskładać od nowa. Latham był zbyt dobrym oficerem, by sensowne było posyłanie go na dwa dodatkowe lata do szpitala, toteż zrezygnowano z tej opcji. Dlatego poruszał się nieco sztywno, a na jego twarzy widniały wyżłobione przez lata bólu bruzdy, ale poza tym był „jak nowy”. Zresztą nawet wcześniej, kiedy był inwalidą na wózku, kontynuował współpracę z flotą jako cywilny konsultant. Po powrocie do służby przez dwa lata pracował ze specjalistami z Royal Manticoran Navy nad pełnym wykorzystaniem możliwości łączności nadświetlnej i zgraniem ich z potrzebami taktycznymi oraz operacyjnymi związków taktycznych aż do szczebla eskadry włącznie. Jego obecny przydział prawie na pewno był ostatnim przed objęciem własnego okrętu. Honor nie wiedziała, czy zdawał sobie z tego sprawę, ale była naprawdę wdzięczna losowi, mogąc go mieć w swoim sztabie.
Najstarszym w ogóle oficerem w jej sztabie był pięćdziesięciopięcioletni porucznik George LeMoyne, oficer logistyczny i kwatermistrz. Każdy jednakże, kto pomyślałby, że tak niski stopień spowodowany jest brakiem umiejętności czy chęci, myliłby się bardzo. LeMoyne wstąpił w szeregi Królewskiej Marynarki prosto po szkole średniej w wyniku, jak twierdził, przegranego zakładu. Został przeszkolony na sternika małych jednostek, ale długo tam miejsca nie zagrzał, gdyż jego prawdziwe uzdolnienia leżały w zupełnie innej dziedzinie i szybko zostały docenione. Przeniesiono go do departamentu logistycznego RMN, gdzie mimo formalnych braków w wykształceniu regularnie awansował z powodu osiąganych wyników i zwykłej kompetencji. Dwa standardowe lata przed wybuchem wojny LeMoyne został starszym bosmanem sztabowym i miał ukończone trzy zaoczne fakultety. Admirał Cortez zaproponował mu patent oficerski i już jako podporucznika przydzielił do sekcji logistycznej misji łącznikowej na Graysonie. Tam jego osiągnięcia dały mu awans na porucznika. Honor doskonale zdawała sobie sprawę, że zdoła go utrzymać nie dłużej niż standardowy rok, nim nie zostanie awansowany na komandora porucznika i przeniesiony do systemu Manticore z przydziałem do jednej z trzech głównych stoczni Royal Manticoran Navy.
Читать дальше