Odezwał się Nicholson, wypytując o samopoczucie swojego pasażera, pana MacAllistera, a po chwili i pozostałych. Kimkolwiek by byli, pomyślała Kellie. „Gwiazda” planowała uroczystości na ich cześć.
Wirtualnie objawił się także Canyon, by poinformować Kellie, że jest na antenie, i zapytać, jak się czuje.
— Nieźle — odparła Kellie.
Próbował przeprowadzić z nią wywiad. Odpowiedziała na kilka pytań, ale potem wykręciła się zmęczeniem.
— Mac na pewno chętnie porozmawia — dodała.
Kiedy w końcu znaleźli się na orbicie, nikt nie musiał ich o tym informować. Przestali odczuwać wagę. Tym razem na dobre.
Marcel, który sprawiał wrażenie tak samo rzeczowego i opanowanego jak przez cały czas trwania akcji, pogratulował im szczęścia.
— Pomyślałem, że będziecie chcieli usłyszeć, co się dzieje w głównej jadalni.
Usłyszeli wiwaty.
Niebo było czarne. Nie było to zadymione, spowite pyłem niebo umierającej planety pod nimi, ale czyste, upstrzone diamentami gwiazd niebo, jakie zwykle widać ze statku nadświetlnego.
Nightingale, nadal uczepiony sieci, pomachał jej nerwowo, jakby nie chciał okazywać emocji. Podpłynęła do niego.
— Hej, Hutch. — rzekł. — No i widzisz, nie stchórzyłem.
Nie, nie stchórzyłeś, pomyślała.
— Byłeś niesamowity, Randy.
— Witamy na pokładzie, Hutch — rzekła Kellie.
— Miło panią u nas gościć — dodał Mac. — Następnym razem postaramy się o lepsze miejsce.
Światła płynęły pośród gwiazd.
— Dobrze się czujesz? — zaryzykował Nightingale. Wyciągnął rękę i poczuł ostry ból w ramieniu, gdy odwzajemniła uścisk. Ale to nic.
— Dobrze — odparła.
— Nigdy bym cię nie wypuścił. — Nightingale mówił jakoś dziwnie.
Pokiwała głową. Wiem.
— Nigdy bym cię nie puścił. Przenigdy.
Ujęła jego głowę w dłonie, przyglądała mu się przez dłuższą chwilę i pocałowała go. A był to długi i głęboki pocałunek Przez pole Flickingera.
— Tu są. — Embry pokazała coś na ekranie, a Frank powiększył obraz. Byli nadal daleko, ale już było widać Hutch, nawet w tej plątaninie. Ktoś inny im pomachał. To chyba była Kellie.
Frank ustawił kurs i zameldował Marcelowi, że zaraz biorą rozbitków na pokład.
Embry już z nimi rozmawiała.
— Uważajcie na Hutchins — rzekła. — Z nią może być problem.
— Tak jest, pani doktor — odparł Frank. — Będziemy uważali.
Zbliżyli się do sieci.
— Najpierw Hutchins. Podleć do niej. Ja ją wciągnę.
— Pomóc ci? — spytał Frank.
— Chętnie.
Ponieważ sytuacja wymagała żywego pilota, Frank rozejrzał się wokół w poszukiwaniu ochotnika. Z różnych wypowiedzi i sygnałów niewerbalnych odniósł wrażenie, że Drummond nie jest zachwycony perspektywą wychodzenia na zewnątrz. Janet Hazelhurst napotkała jego spojrzenie i wstała z fotela.
— Powiedz, co mam robić.
Drummond zrobił minę, jakby właśnie chciał się zgłosić, tylko nie zdążył.
Hutch patrzyła na zbliżające się światła. Teraz mogła się odprężyć. Zamknęła oczy i unosiła się. Wahadłowiec zastopował i usłyszała jakieś rozmowy. Ktoś przecinał linę i zdejmował ją z sieci.
Poczuła ból w ramieniu. Ale była bezpieczna.
Gdzieś zamknął się właz. Pojawiły się dalsze światła. Najpierw jasne, potem przyćmione. Ściszone głosy. Nacisk na ramię. Założono jej osłonę. Poczuła, jak ogarnia ją spokój.
Ktoś mówił jej, że już po wszystkim, że wszystko będzie dobrze, że nie ma się czym martwić.
— Dobrze — odparła, nie wiedząc nawet, z kim rozmawia.
— Wyglądasz, jakby ci nic nie było, pani kapitan.
Kapitan? Otworzyła oczy i usiłowała dostrzec coś przez mgłę.
Embry.
— Cześć, Embry. Miło cię znów widzieć.
Randy nadal tam był. Z boku, ale trzymał się blisko. Nagle wszystko znikło, Embry, osłona, głosy, światła.
Marcel dyrygował flotą wahadłowców z mostka Nicholsona. Rozstawiły się w pobliżu „Gwiazdy” i „Zwicka” i odcięły je od walca. Zgodnie z sugestią Beekmana, zachowano sześć próbek, każda o długości czterech metrów. Pięć miało posłużyć do badań, a jedna miała być wystawiona w Akademii. Na prośbę Nicholsona odcięto też mniejszy kawałek, by można go było oglądać na pokładzie „Gwiazdy”.
Kolejny wahadłowiec zbliżył się do płyty łączącej i oddzielił ją od sieci i końcówki walca Alfa. Zawisła w próżni jeszcze tylko na chwilę, podczas której przyglądano się symbolom wyrytym na jej powierzchni. Następnie przecięto ją na dwie części o prawie identycznych rozmiarach. Wkrótce potem umieszczono ją w ładowni „Wendy”.
Pozostałe fragmenty Alfy i sieci odpłynęły w mrok.
Czas naglił, kapitanowie nie wracali więc na swoje statki. Miles pozostał na „Wendy” jako pełniący obowiązki kapitana. Hutch oczywiście nie była w stanie wrócić na „Wildside”. Ruchem wahadłowców kierowano z mostka „Gwiazdy”; pojazdy w końcu zadokowały przy najbliższych statkach, a kiedy do zderzenia pozostał niewiele ponad dzień, flota zaczęła się wycofywać.
W tej chwili warunki na powierzchni planety były już tak trudne, że orbitujące pojazdy znalazły się w niebezpieczeństwie. Marcel przypuszczał, że większość danych z sond zaginęła, gdy utracono łączność z „Wendy”. Przypuszczenie to potwierdził Miles.
— Ci tam nie są specjalnie zadowoleni.
Beekman solidaryzował się z nimi.
— Nie możesz mieć do nich o to pretensji. Niektórzy z nich przygotowywali się do tej misji przez dwadzieścia lat i wiele na niej nie skorzystali.
Przyglądał się spokojnie rzędom ekranów, na których było widać obszar kolizji, przesyłany z sieci satelitów.
Marcel tak naprawdę miał to gdzieś. Za dużo przeszedł przez ostatnie dwa tygodnie. Był zmęczony i rozdrażniony, ale udało się uratować Kellie i pozostałych, i tylko to go obchodziło. Chiang Harmon zginął. Stracili jedną pasażerkę Hutch, pasażerkę Nicholsona i członka jego załogi. W obliczu tego faktu trudno było specjalnie się przejmować, że umknęły im szczegóły na temat tworzenia się frontów wysokiego ciśnienia podczas zderzenia dwóch planet.
— Następnym razem będzie lepiej.
Beekman ściągnął usta i zamyślił się.
— Nie będzie następnego razu. Przynajmniej za życia naszego gatunku.
Szkoda, pomyślał Marcel, ale nie odezwał się.
Wyglądało na to, że cała atmosfera Deepsix zmieniła się w jedną wielką burzę elektryczną. Zamiecie szalały w okolicach równika, a gigantyczne huragany przetaczały się przez Corragio i Nirwanę. Przypływ sięgał tysiące metrów powyżej pierwotnego poziomu morza. Pasmo gór wzdłuż północnego wybrzeża Transitorii, które tak długo opierało się przypływom, znikło pod naporem wód.
Planety pędziły nieubłaganie ku sobie. Ale były tak różne, pomyślała Hutch, że jedna wyglądała przy drugiej jak kamyk wpadający do stawu.
Obserwowała wszystko w łóżka w ambulatorium „Gwiazdy”. Konieczny był drobny zabieg w związku z zerwanym mięśniem i złamanym żebrem, kazano jej się za bardzo nie ruszać. Obok niej siedział Randy, z owiniętymi rękami i temblakiem. Maca nie było, udzielał gdzieś wywiadu, a Kellie pożywiała się w barze.
Komunikator Hutch zabrzęczał. To Canyon.
— Hutch, zajrzę do ciebie niedługo. A teraz chciałem tylko powiedzieć, że w domu zrobiliście furorę. Mają parę dni opóźnienia. Ostatnia audycja była o tym, że morze przelało się przez góry i zmyło te, jak im tam… Teraz myślą, że nie macie żadnych szans. Tylko poczekaj, aż obejrzą koniec. Jak wrócicie, będziecie gwiazdami pierwszej wielkości.
Читать дальше