Ktoś pytał, czy wszystko w porządku. Lina Hutch wymykała mu się z ręki. Zdobył się na odwagę i puścił sieć, żeby złapać lepiej linę. Spojrzał w dół i zobaczył Hutch, kołyszącą się łagodnie nad chmurami.
Bał się, że uprząż pęknie pod takim obciążeniem.
— Hutch! — krzyknął. — Żyjesz?
Cisza.
Zmieniła się w kotwicę, balast, i nie mógł jej utrzymać, nie mógł utrzymać tego ciężaru. Zacisnął powieki. Ręce zaczęły go boleć.
Próbował ją podciągnąć, wymyślić, jak ją przyczepić do sieci, ale nie mógł tego zrobić jedną ręką; bał się, że ją puści. Kellie pytała, co się dzieje.
— Trzymam ją końcami palców — odparł.
— Nie puszczaj jej — wtrącił Mac. Kochany, stary Mac, zawsze miał na podorędziu dobrą radę.
Ramiona i dłonie bolały.
— Hutch, pomocy.
Co za głupota. Kołysała się w przód i w tył, Bóg raczy wiedzieć, jak daleko poniżej sieci, i było oczywiste, że nie może pomóc sama sobie.
Dlaczego nie odpowiada? Może nie żyje? Zginęła podczas upadku? Jak daleko spadła? Próbował to obliczyć, żeby podsunąć umysłowi coś, na czym mógłby się skupić.
— Nie wytrzymam dłużej! — krzyknął na kanale ogólnym, do wszystkich, którzy mogli go usłyszeć. Był zgięty wpół, Hutch ważyła za dużo, a nie mógł jej podciągnąć. — Pomocy!
— Randy, nie puszczaj — wtrącił Marcel.
— Ile jeszcze? — dopytywał się. — Ile jeszcze będą musiał ją tak trzymać?
— Aż znajdziecie się na orbicie. Czternaście minut.
Popadł w rozpacz. To niemożliwe. Nie ma szans. Czternaście minut. Równie dobrze mógł ją teraz upuścić.
Hutch odzyskała utracony w czasie upadku oddech. Słyszała głosy na kanale, ale aż to tej chwili były stłumione i niezrozumiałe.
— Randy, nie puszczaj — wtrącił Marcel.
— Ile jeszcze?
Spojrzała w górę, na linę, wygiętą łukowato, wyglądającą, jakby ciągnęła się w nieskończoność, aż do sieci. Aż do Nightingale’a, który wyginał się, ale trzymał. Odruch nakazał jej się wspiąć, ale to była daleka droga. Nie udałoby się w tych warunkach i nie chciała dodatkowo obciążać Nightingale’a.
— Żyję, Randy — powiedziała.
— Hutch! — W jego głosie rozbrzmiewała rozpacz. — Dasz radę się wspiąć?
— Chyba nie.
— Spróbuj.
— To chyba zły pomysł.
— Dobrze. — Było słychać, że jest przerażony i zmęczony.
— Trzymaj, Randy.
— Trzymam, Hutch. Boże, pomóż mi, utrzymam.
— Wyciągamy was — rzekł Marcel. — Trzymajcie się.
— A jak myślisz, co robię? — Wyrzucił z siebie wiązankę epitetów, miotając klątwy pod adresem lin, lądowników i kapitanów statków międzygwiezdnych.
— Randy — przebił się przez wściekłość głos Marcela.
— Tak? Do jasnej cholery, czego jeszcze chcesz?
— Spróbujemy coś zrobić.
Och, Boże, jak bardzo chciał puścić linę.
— Trzydzieści sekund — rzekł Marcel. — Potrzymaj ją jeszcze przez trzydzieści sekund.
Ramiona i plecy mu płonęły.
— Teraz stanie się trochę cięższa — mówił dalej Marcel. — Ale to potrwa tylko trzydzieści sekund, a potem wszystko będzie w porządku.
— Co? Dlaczego?
— Zaczynam odliczać do pięciu. Jeden.
— Na litość boską, pośpieszcie się.
Czekał. I nagle sieć gwałtownie szarpnęła. Lina wpiła mu się w ręce. Zdarła skórę do żywego mięsa. Rozcięła ciało do kości.
Wył. Krzyczał.
Nienawidził Hutchins. Nienawidził jej. Nienawidził. Puścić.
Na litość boską, puścić linę.
Lina wyginała się w łuk, ginąc gdzieś pod siecią.
Nie puszczę.
Jakiś głos, w jego głowie lub w słuchawkach, mówił, żeby trzymał.
Nie puszczę.
Jeszcze chwilka.
Już prawie koniec.
Nie zemdleję. Nie puszczę.
Głos Maca, ale nie udało się odróżnić słów.
Nie tym razem.
Nie tym razem.
I nagle ciężar znikł. Przez straszny ułamek sekundy Randy myślał, że ją puścił. Ale unosił się swobodnie. Nieważko. Grawitacja — zero.
Nadal trzymał linę.
— Randy — powrócił głos Marcela. — Masz jakieś czterdzieści sekund. Przywiąż ją do sieci. Mocno. Bo zaraz będzie tak samo jak przedtem. Ciężar zaraz wróci.
Bolały go palce. Nie mógł ich rozewrzeć.
— Randy? — to Kellie — Wszystko w porządku?
— Jestem.
— Zrób, co ci kazali.
— Pół minuty, Randy. Do roboty — w głosie Marcela pobrzmiewała desperacja.
Nie było już dołu. Unosił się swobodnie na tle nieba, czekając, aż zelżeje ból jego dłoni i ramion.
— Randy — głos Hutch był cichy i daleki. — Zrób to, Randy.
Tak. Pociągnął linę powoli, czując ból. Przyciągnął ją.
Przewlókł przez sieć. Przywiązał. Zaplótł. Węzeł prosty. Nie ma szans, żeby puścił. Nawet za milion lat.
Znów się poruszali, wznosili, masa wróciła.
— Wszystko gra — rzekł. — Przywiązałem ją. Bolało go. Wszystko go bolało.
I równocześnie ogarnęła go radość, jakiej nigdy dotąd w życiu nie zaznał.
Większość z nas przeżywa życie jak lunatycy. Wszystko przyjmujemy jak coś, co nam się po prostu należy: chwałę, wino, jedzenie, miłość i przyjaźń, zachody słońca i gwiazdy, poezję, ognisko i śmiech. Zapominamy o tym, że doświadczenie nie jest, a przynajmniej nie powinno być spotkaniem obcych osób, ale raczej serdecznym uściskiem. I dlatego większość z nas, kiedy nasze życie dobiega końca, zastanawia się, co się stało z tymi wszystkimi latami. I odnosimy wrażenie, że nie żyliśmy wcale.
Gregory MacAllister,
Dziennik Deepsix
— Hej! — Mac krzyczał jak oszalały. — Co to było?
— Przeszli w stan nieważkości — wyjaśniła Kellie. — Żeby Randy miał szansę się pozbierać.
— Jak to zrobili?
— Rozumiesz, że nie mieli zamiaru wyciągnąć sieci prosto z atmosfery? Rozumiesz, o co chodzi, prawda?
— Niespecjalnie. Ale mów dalej.
— Musieli zrobić to pod kątem, żeby wydostać nas na orbitę. Na orbicie panuje nieważkość i będą mogli nas wyciągnąć. Pewnie od początku miała to być parabola. Tylko musieli trochę przyspieszyć. Pamiętasz, że czułeś przyrost ciężaru?
— Jak przez mgłę, ale owszem.
— Dzięki temu zaoszczędzili trochę czasu. I potem wyłączyli silniki. Na wszystkich czterech statkach.
— I co to daje?
— Cały układ zaczyna spadać.
— O to nam chodziło?
— Nieważkość, Mac. Wszystko staje się nieważkie. Do chwili uruchomienia silników, a rzecz jasna musieli to zrobić jak najszybciej. Randy’emu wystarczyło jednak czasu, żeby przywiązać Hutch.
— A żeby to. Niezły numer.
Jeden z wahadłowców przemieścił się przed „Gwiazdę” i użył lasera, by przeciąć walec Alfa. Cały układ podzielił się na dwie części. „Gwiazda” i „Zwick” były przyczepione do krótszej, która mierzyła jakieś osiemdziesiąt kilometrów i dało się nią jakoś sterować, a dwa pozostałe — do dłuższej części o długości ponad dwustu kilometrów, i tą już sterować się nie dało. Pozostałe wahadłowce właśnie pracowały przy uwalnianiu „Wendy” i „Wildside”. Oddzielane kawałki walca koziołkując odlatywały w ciemność.
„Gwiazda” i „Zwick” wlokły to, co zostało z walca i sieci — oraz czwórkę pasażerów, manewrując ostrożnie w kierunku orbity.
Hutch nadal wisiała na linie.
— Randy, odwaliłeś kawał dobrej roboty.
Читать дальше