Przymknął oczy. Usiłował sobie wmówić, że prom to tylko duży samolot, który leci bardzo wysoko. Pachniał jak samolot, jak nowe ubrania, guma do żucia i zmęczenie. Case słuchał piskliwej muzyki koto i czekał.
Dwadzieścia minut. Potem grawitacja przycisnęła go jak ogromna miękka dłoń o kościach z pradawnych głazów.
Syndrom adaptacji kosmicznej okazał się jeszcze gorszy, niż przepowiadała Molly. Minął jednak szybko i Case zdołał w końcu zasnąć. Steward obudził go, gdy przygotowywali się do dokowania przy kiści JAL.
— Od razu lecimy na Freeside? — zapytał, patrząc tęsknie na skrawek tytoniu, który wypłynął z kieszeni koszuli i tańczył dziesięć centymetrów przed nosem. Na promie obowiązywał zakaz palenia.
— Nie. Szef jak zwykle wprowadził do planu drobne poprawki. Bierzemy taksówkę do Syjonu, do kiści Syjon. — Wcisnęła płytkę luzującą pasy i zaczęła się uwalniać z objęć fotela. — Zabawny wybór trasy, moim zdaniem.
— Dlaczego?
— Sami Rastafowie. Kolonia ma jakieś trzydzieści lat.
— Nie rozumiem.
— Zrozumiesz. Jeśli chodzi o mnie, miejsce jak każde. W każdym razie pozwolą ci tam wypalić te twoje papierosy.
Syjon został założony przez pięciu robotników, którzy odmówili powrotu, odwrócili się plecami do studni i zaczęli budowę. Zanim w centralnym torusie kolonii powstało rotacyjne ciążenie, wszyscy cierpieli na zanik wapnia i zmniejszenie mięśnia sercowego. Oglądana z bąbla taksówki, naprędce składana powłoka Syjonu przypominała Case’owi odrapane domki Istambułu — odbarwione płyty, z wypalonymi laserem rastafariańskimi symbolami i inicjałami spawaczy.
Molly i chudy Syjonita imieniem Aerol pomogli Case’owi przebrnąć przez pozbawiony ciążenia korytarz prowadzący do środka mniejszego torusa. Przy kolejnym ataku zawrotów głowy stracił z oczu Armitage’a i Rivierę.
— Tutaj. — Molly wepchnęła jego nogi w niewielki otwór w suficie. — Łap klamry. To tak, jakbyś schodził tyłem. Idziesz w stronę powłoki, czyli w dół. Rozumiesz?
Żołądek podjechał Case’owi do gardła.
— :Poradzisz sobie, koleś — pocieszył Aerol z uśmiechem ujętym w klamry złotych siekaczy.
W niezwykły sposób koniec tunelu zmienił się w dno. Case powitał słabe ciążenie, jak tonący wita niespodziewany łyk powietrza.
— Wstawaj — rzuciła Molly. — Co, chcesz go pocałować?
Case rozłożył ramiona i leżał brzuchem na pokładzie. Coś dotknęło jego ramienia. Przetoczył się i zobaczył gruby zwój elastycznej liny.
— Trzeba urządzić dom — wyjaśniła. — Pomóż mi to przeciągnąć.
Rozejrzał się po rozległym, pustym pomieszczeniu i dostrzegł stalowe pierścienie przyspawane do wszystkich powierzchni, na pozór zupełnie losowo.
Kiedy, według jakiegoś skomplikowanego schematu, naciągnęli linę, zawiesili na niej płachty żółtego plastyku. Przy pracy Case zwrócił uwagę na bez przerwy pulsującą w kiści muzykę. Nazywali ją podkładem: zmysłowa mozaika przyrządzona z potężnych bibliotek popu. Była tu religią, wyjaśniła Molly; była poczuciem wspólnoty. Case ciągnął żółtą płachtę, lekką, ale nieporęczną. Syjon pachniał gotowanymi jarzynami, ludźmi i cannabis.
— Nieźle — pochwalił Armitage, wpływając lekko przez luk. Ruchem głowy wskazał labirynt żółtego plastyku. Za nim pojawił się Riviera, trochę niezgrabny w warunkach niskiego ciążenia.
— Gdzie byłeś, jak trzeba było pomóc? — zapytał Case.
Riviera otworzył usta, by odpowiedzieć, a spomiędzy jego warg wypłynął mały pstrąg, ciągnąc za sobą niesamowity łańcuch baniek. Przesunął się obok policzka Case’a.
— We własnej głowie — wyjaśnił uprzejmie. Case wybuchnął śmiechem.
— Chciałem pomóc — zapewnił Riviera. — Ale nie jestem zbyt silny.
Wyciągnął przed siebie ręce, a te rozdwoiły się nagle: cztery ramiona, cztery dłonie.
— Zwykły, nieszkodliwy błazen, co? — Molly stanęła między nimi.
— Ty! — zawołał nagle Aerol, wsuwając głowę przez luk. — Kowboju! Chodź ze mną!
— Po swój dek — wyjaśnił Armitage. — I resztę sprzętu. Pomóż mu przenieść go z komory ładunkowej.
— Blado wyglądasz, chłopie — zauważył Aerol, kiedy razem popychali opakowany w styropian terminal Hosaki. — Może byś co zjadł? Case poczuł, jak ślina napływa mu do ust. Potrząsnął głową.
Armitage oznajmił, że zostaną w Syjonie przez osiemdziesiąt godzin. Molly i Case mieli się aklimatyzować i ćwiczyć działanie w warunkach bezgrawitacyjnych. Udzieli im informacji o Freeside i Villa Straylight. Nie było jasne, co ma robić Riviera, ale Case wolał nie pytać. Kilka godzin po przybyciu Armitage posłał go w żółty labirynt, by zawołał Rivierę na posiłek. Mężczyzna leżał nago na cienkim płacie gąbki, a wokół jego głowy orbitowała aureola białych form geometrycznych, sześcianów, kul i piramid.
— Hej, Riviera!
Pierścień wciąż wirował.
Case zawrócił i opowiedział o tym Armitage’owi.
— Jest naćpany — stwierdziła Molly znad rozłożonego na części strzałkowca. — Zostaw go.
Armitage obawiał się, że zero-g negatywnie wpłynie na Case’a i jego zdolności operowania matrycą.
— Nie ma problemu — zapewniał Case. — Włączam się i już mnie tu nie ma. Matryca zawsze jest taka sama.
— Masz podwyższony poziom adrenaliny — odparł Armitage. — Choroba powietrzna jeszcze nie minęła. Nie będzie czasu, żebyś ją przechodził. A musisz działać.
— Więc stąd zrobimy skok?
— Nie. Tylko trening. Ale już, Case. W korytarzu.
Cyberprzestrzeń, jaką odwzorowywał dek, nie zależała właściwie od jego fizycznego położenia. Case włączył się i zobaczył znajomą, aztecką piramidę danych Agencji Energii Atomowej Wschodniego Wybrzeża.
— Jak leci, Dix?
— Jestem martwy, Case. Dość długo już siedzę w tym Hosace, żeby to wykombinować.
— I jak się z tym czujesz?
— Wcale się nie czuję.
— To cię martwi?
— Martwi mnie to, że nic mnie nie martwi.
— Nie rozumiem.
— Miałem kiedyś kumpla w rosyjskim obozie, na Syberii. Odmroził sobie kciuk. Przyszli medycy i odcięli mu. Po miesiącu rzuca się przez całą noc. Elroy, mówię, co cię tak gryzie? Ten cholerny kciuk swędzi jak diabli, powiada. To się podrap. McCoy, on na to, to tamten kciuk.
Gdy konstrukt się roześmiał, do Case’a dotarto coś całkiem innego: nie śmiech, a ukłucie mrozu wzdłuż kręgosłupa.
— Zrób mi przysługę, synu.
— O co chodzi?
— O twój skok. Jak już skończysz, wykasuj mnie ,z tego draństwa.
Case nie rozumiał Syjonitów.
Aerol, bez żadnej zachęty, opowiedział historię o dziecku, które wyskoczyło mu z głowy i natychmiast uciekło w gęstwinę hydroponicznego cannabis.
— Mały dzidziuś, chłopie. Nie dłuższy niż palec. Uśmiechnął się i przesunął dłonią po gładkim, bez najmniejszej blizny czole.
— To cannabis — wyjaśniła Molly, gdy Case o tym opowiedział. — Oni nie rozróżniają między jednym stanem a drugim. Aerol mówił o tym, co się wydarzyło. W każdym razie wydarzyło się jemu. To nie są wymysły, a raczej coś jak poezja. Chwytasz?
Case z powątpiewaniem kiwnął głową.
Syjonici zawsze musieli dotykać rozmówcy. Kładli mu rękę na ramieniu. Nie lubił tego.
— Hej, Aerol! — zawołał godzinę później, kiedy szykował się do próbnego skoku w bezgrawitacyjnym korytarzu. — Chodź no tu, chłopie. Chcę ci to pokazać.
Uniósł do góry trody.
Aerol wykonał powolne salto. Bosymi stopami uderzył w stalową ścianę i wolną ręką chwycił wręgę. W drugiej trzymał przezroczysty worek z wodą, pełną niebieskozielonych alg. Zamrugał i uśmiechnął się.
Читать дальше