— Przed chwilą. Pani jeszcze śpi. Szefie, sądzę, że powinniśmy porozmawiać. Lepiej pracuję, jeśli chociaż w przybliżeniu wiem, o co chodzi.
Cisza na linii. Case przygryzł wargę.
— Wiesz tyle, ile trzeba. Może nawet więcej.
— Na pewno?
— Ubierz się, Case. Obudź ją. Za mniej więcej kwadrans ktoś was odwiedzi. Nazywa się Terzibashjian. — Telefon zapiszczał cicho. Armitage przerwał połączenie.
— Zbudź się, dziecinko — zawołał Case. — Robota czeka.
— Nie śpię już od godziny. — Lustra zwróciły się ku niemu.
— Przyjdzie tu Jersey Bastion.
— Masz talent do języków, Case. Założę się, że miałeś ormiańskich przodków. Ten facet pracuje dla Armitage’a. Pilnuje Riviery.
Terzibashjian okazał się młodym człowiekiem w szarym garniturze. Nosił lustrzane okulary w złotych oprawkach. Rozpięty kołnierzyk białej koszuli odsłaniał plątaninę czarnych włosów tak gęstych, że Case z początku wziął je za podkoszulek. Wszedł, niosąc czarną tacę ze znakiem Hiltona, a na niej trzy filiżanki wonnej kawy i trzy lepkie orientalne ciastka koloru słomy.
— Musimy, jak to określacie w Ingiliz, zachować maksymalny spokój.
Wydawało się, że patrzy znacząco na Molly, ale w końcu zdjął srebrzyste okulary. Oczy miał ciemnobrązowe, zbliżone odcieniem do obciętych po wojskowemu włosów. Uśmiechnął się.
— Tak będzie lepiej, prawda? Inaczej stworzylibyśmy nieskończony tunel, zwierciadło w zwierciadło… Ty jednak — dodał — musisz uważać. W Turcji nie pochwala się kobiet korzystających z tego rodzaju modyfikacji.
Molly odgryzła pół ciastka.
— To moja sprawa, mały — oświadczyła z pełnymi ustami. Pogryzła, przełknęła i oblizała wargi. — Słyszałam o tobie. Pracujesz dla armii, zgadza się?
Jej dłoń powędrowała leniwie pod kurtkę, by wynurzyć się ze strzałkowcem. Case nie wiedział, że go nosi.
— Spokojnie, proszę — szepnął Terzibashjian, zamierając z porcelanową filiżanką o milimetry od ust. Wysunęła broń.
— Może strzeli wybuchowymi, całą serią. A może dostaniesz raka. Jedna strzałka, gówniarzu. Przez parę miesięcy nic nie poczujesz.
— Proszę… W Ingiliz nazywacie to wzrostem napięcia.
— Ja nazywam to niedobrym porankiem. A teraz opowiedz o tym człowieku i zabieraj stąd swój tyłek.
— Mieszka w Fenerze, przy Kiichiik Gulhane Djaddesi 14. Wiem, którym tunelem dojeżdża co wieczór na bazar. Ostatnio występuje w Yenishehir Palas Oteli, nowoczesny lokal w stylu turistik. Skłoniono policję do okazania pewnego zainteresowania tym miejscem. Dyrekcja Yenishehir trochę się denerwuje.
Uśmiechnął się. Pachniał metalicznie jakimś płynem po goleniu.
— Co wiesz o wszczepach? — spytała, masując udo. — Chcę dokładnie wiedzieć, co on potrafi. Terzibashjian kiwnął głową.
— Najgorsze jest, jak to nazywacie w Ingiliz, oddziaływanie napodświadomość — wypowiedział to słowo, starannie rozdzielając sylaby.
— Po lewej stronie — odezwał się mercedes, jadący labiryntem mokrych od deszczu ulic — leży Kapali Carsi, wielki bazar.
Siedzący obok Case’a Finn westchnął z podziwem, choć patrzył w przeciwnym kierunku. Po prawej stronie ulicy leżały rzędem miniaturowe śmietniska. Case zauważył wrak lokomotywy, przysypany odłamkami prążkowanego marmuru. Bezgłowe marmurowe posągi leżały w stosach jak szczapy drewna.
— Tęsknisz do domu?
— To miejsce ssie — mruknął Finn. Jego czarny krawat coraz bardziej przypominał zużytą taśmę drukarki. Na klapach nowego garnituru pojawiły się kręgi kebabowego sosu i jajecznicy.
— Ty, Jersey. — Case odwrócił się do Ormianina. — Gdzie ten facet zainstalował sobie to wszystko?
— W Chiba City. Nie ma lewego płuca. A prawe działa na dopalaczu. Tak to określacie. Każdy może sobie kupić te wszczepy, ale on jest niezwykle utalentowany.
Mercedes skręcił, by wyminąć wyładowany skórami wózek na balonowych oponach.
— Szedłem za nim ulicą i widziałem, jak z dziesięć rowerów przewraca się akurat koło niego. W biały dzień. Odszukałem tych rowerzystów w szpitalu. Stale ta sama historia: skorpion siedzący koło hamulca.
— Zgadza się. „Dostajesz to, co widzisz” — wtrącił Finn. — Oglądałem schematy implantów tego klienta. Bardzo chytre. Co on sobie wyobrazi, ty zobaczysz. Myślę, że gdyby zdołał ściągnąć wiązkę do pojedynczego impulsu, mógłby wysmażyć siatkówkę.
— Mówiłeś o tym swojej przyjaciółce?-Terzibashjian wsunął głowę między ultraskajowe oparcia. — W Turcji kobiety to wciąż tylko kobiety. A ona…
— Przerobiłaby ci jaja na wieczorową muchę, gdybyś tylko krzywo na nią spojrzał — parsknął Finn.
— Nie rozumiem tego idiomu.
— Nie szkodzi — burknął Case. — Oznacza: zamknij mordę.
Ormianin cofnął się, pozostawiając metaliczny zapach płynu po goleniu. Wyjął nadajnik Sanyo i powiedział coś cicho w dziwnej mieszance greckiego, francuskiego i tureckiego, wtrącając pojedyncze słowa po angielsku. Radio odpowiedziało po francusku. Mercedes miękko wziął zakręt.
— Bazar korzenny, zwany także egipskim-poinformował-został zbudowany przez sułtana Hatice w 1660 roku. Stanowi miejskie centrum handlu przyprawami, oprogramowaniem, perfumami, narkotykami…
— Narkotyki — powtórzył Case, obserwując wycieraczki wędrujące tam i z powrotem po kuloodpornym lexanie. — Mówiłeś chyba, że Riviera bierze?
— Mieszankę kokainy i meperydyny — potwierdził Ormianin i wrócił do rozmowy z Sanyo.
— Nazywali to demerolem — zauważył Finn. — To artysta w dziedzinie takich dopalaczy. Będziesz pracował z dziwnymi ludźmi, Case.
— Nie ma o czym mówić. — Case podniósł kołnierz kurtki. — Załatwimy biedakowi nową trzustkę albo co…
Gdy tylko weszli na bazar, Finn rozchmurzył się wyraźnie, jakby uspokojony zagęszczeniem tłumu i wrażeniem zamkniętej przestrzeni. Szli za Ormianinem szerokim chodnikiem, pod czarnym od sadzy plastykiem i żelaznymi kratami z wieku pary. Tysiące podwieszonych plakatów falowało na wietrze.
— Jezu! — Finn chwycił Case’a za ramię i wyciągnął rękę. — Popatrz! Chłopie, to koń! Widziałeś kiedy konia?
Case spojrzał na wypchane zwierzę i pokręcił głową. Stało na czymś w rodzaju postumentu, przy wejściu na plac, gdzie handlowano ptakami i małpami. Dłonie, dotykające konia przez całe dziesięciolecia, zabrudziły nogi i pozbawiły je sierści.
— Ja widziałem, w Maryland. Dobre trzy lata po pandemii. Arabowie wciąż próbują zdekodować je z DNA, ale bez efektów.
Brunatne oczy zwierzęcia zdawały się śledzić ich spojrzeniem. Terzibashjian stanął przy wejściu kawiarni, niskiego pomieszczenia, które sprawiało wrażenie, jakby służyło gościom od stuleci. Chudzi chłopcy w brudnych białych kitlach tańczyli między stolikami, roznosząc tace z tureckim Tuborgiem i maleńkimi filiżankami herbaty.
Od sprzedawcy przy drzwiach Case kupił paczkę yeheyuanów, Ormianin zamruczał coś do Sanyo.
— Idziemy — oznajmił. — On jedzie. Co wieczór wychodzi na bazar i kupuje tę swoją miksturę od Alego. Wasza kobieta jest blisko. Chodźmy.
Alejka była stara, zbyt stara: ściany wycięte z bloków ciemnego kamienia. Nierówny chodnik pachniał latami cieknącej benzyny, wchłanianej przez starożytny piaskowiec.
— Nic nie widzę — szepnął do Finna.
— Małej to nie przeszkadza — odparł Finn.
— Cicho — wtrącił zbyt głośno Terzibashjian.
Drewno zgrzytnęło po kamieniu czy betonie. Dziesięć metrów od nich na wilgotne płyty padł klin żółtego światła. Rozszerzał się. Jakaś postać przestąpiła próg i drzwi zgrzytnęły znowu, pozostawiając ich w ciemności. Case zadrżał.
Читать дальше