— Jak sobie życzysz. — Miała na sobie czarną siatkową koszulkę wsuniętą w luźne bawełniane spodnie.
— Służył pan w policji, panie Armitage? — zapytał Case. Siedział oparty plecami o ścianę.
Armitage nie był wyższy od niego, ale ze swymi szerokimi ramionami i wojskową postawą wypełniał sobą całe drzwi. Nosił ciemny włoski garnitur, w prawej ręce trzymał czarny skórzany neseser. Zniknął kolczyk Oddziałów Specjalnych. Gładka twarz bez wyrazu ukazywała rutynową urodę kosmetycznych butików, amalgamat rysów głównych gwiazd masmediów ostatniego dziesięciolecia. Blady błysk oczu wzmacniał wrażenie maski. Case pożałował pytania.
— Wielu ludzi z Oddziałów trafia do glin — wyjaśnił zakłopotany. — Albo do ochrony przemysłowej. Molly podała mu parujący kubek kawy.
— Ten numer, który kazał im pan zrobić z moją trzustką, to rutynowa zagrywka policji.
Armitage zamknął drzwi i przeszedł przez pokój, by stanąć wprost przed nim.
— Miałeś szczęście, Case. Powinieneś być mi wdzięczny.
— Naprawdę? — Case głośno dmuchał na gorący płyn.
— Potrzebowałeś nowej trzustki. Ta, którą kupiliśmy, uwolniła cię od groźnego uzależnienia.
— Dzięki, ale lubiłem to uzależnienie.
— To dobrze. Bo teraz masz drugie.
— Co to ma znaczyć? — Case podniósł głowę. Armitage uśmiechał się.
— Masz piętnaście woreczków przymocowanych do błon różnych głównych arterii. Rozpuszczają się. Bardzo powoli, ale rozpuszczają. Każdy z nich zawiera mykotoksynę. Znasz już efekty jej działania. To ta, którą twoi byli pracodawcy zaaplikowali ci w Memphis.
Case spojrzał na uśmiechniętą maskę i zamrugał.
— Masz dość czasu, by wykonać zadanie, do którego cię wynająłem. I to wszystko. Zrób swoje, a wstrzyknę ci enzym, który rozpuści mocowanie, nie. naruszając przy tym woreczków. Potem musisz wymienić krew. W przeciwnym razie woreczki wypuszczą swoją zawartość i wrócisz do miejsca, gdzie cię znalazłem. Widzisz więc, Case, że jesteśmy ci potrzebni. Potrzebni tak samo jak wtedy, kiedy wyciągaliśmy cię z rynsztoka.
Case spojrzał na Molly. Wzruszyła ramionami.
— A teraz idź do windy towarowej i przynieś pudła.-Armitage podał mu klucz magnetyczny. — No, idź. Spodoba ci się, Case. Jak poranek Bożego Narodzenia.
Lato w Ciągu. Tłumy na ulicach, rozkołysane jak źdźbła trawy na wietrze, łąka ciał przebijana krótkimi wirami pragnień i spełnień.
Siedział obok Molly na betonowej krawędzi wyschłej fontanny, w przefiltrowanym blasku słońca. Pozwalał, by nieskończony strumień twarzy przypominał kolejne etapy życia. Najpierw dziecko o posępnych oczach, uliczny chłopak ze zwieszonymi luźno, gotowymi do ciosu dłońmi; potem nastolatek z gładką twarzą i tajemniczym spojrzeniem zza czerwonych okularów. Pamiętał walkę na dachu, bezgłośne starcie w różanym blasku geodezyjnych świtu. Miał wtedy siedemnaście lat.
Przesunął się lekko. Przez cienki dżins wyczuwał twardy, szorstki beton. Nic tutaj nie przypominało elektrycznego tańca Ninsei.
Tu rządziły inne interesy, inny rytm, zapach barów szybkiej obsługi, perfum, letniego potu.
Dek czekał na poddaszu: Ono-Sendai Cyberspace 7. Pozostawili pokój zasypany abstrakcyjnymi bryłami styropianowych opakowań, zmiętymi arkuszami folii i setkami maleńkich, piankowych kulek. Ono-Sendai; najdroższy, przyszłoroczny model komputera Hosaka; monitor Sony; tuzin dysków korporacyjnego lodu; ekspres do kawy Brauna. Armitage zaczekał tylko na aprobatę Case’a.
— Gdzie mógł iść? — spytał Case Molly.
— Lubi hotele. Te duże. Najlepiej blisko lotniska.
Włożyła starą kamizelkę z demobilu, z dziesiątkiem kieszeni o dziwacznych kształtach. Nosiła parę wielkich, plastykowych, ciemnych okularów, całkowicie zasłaniających jej lustrzane wszczepy.
— Wiedziałaś wcześniej o tym świństwie z toksynami? — spytał wtedy przy fontannie. Pokręciła głową. — Myślisz, że to prawda?
— Może. A może nie. Efekt identyczny.
— Znasz jakiś sposób, żeby sprawdzić?
— Nie — odparła, unosząc prawą dłoń na znak milczenia. — Takie wkręty są za delikatne, żeby skan mógł je wykryć. — Palce poruszyły się znowu: czekaj. — Zresztą, dla ciebie to prawie bez znaczenia. Widziałam, jak głaszczesz to Sendai. To było jak pornografia.
Roześmiała się.
— A co ma na ciebie? Jak przykręcił śrubę pracującej dziewczynie?
— Ambicja zawodowa, dziecinko. To wszystko. Znowu znak milczenia.
— Zjemy jakieś śniadanie, co? Jajka i autentyczny bekon. Pewnie cię wykończy po tym hodowlanym krylu w Chibie. No co? Złapiemy metro na Manhattan i zamówimy prawdziwe śniadanie.
METRO HOLOGRAFIX, głosił zakurzonymi literami szklanych rurek martwy neon. Case usiłował wydłubać spomiędzy zębów kawałek bekonu. Zrezygnował z pytań, dokąd idą. Jedyną odpowiedzią były szturchnięcia w żebra i znak milczenia. Mówiła o modzie, o sporcie, o jakimś politycznym skandalu w Kalifornii, o którym nigdy dotąd nie słyszał.
Rozejrzał się po pustej, ślepej uliczce. Przez skrzyżowanie przefrunęła strona gazety. Zwariowane wiatry wschodnich dzielnic… miały jakiś związek z prądami konwekcyjnymi i zawirowaniami na kopułach. Case wyglądał oknem, patrzył na martwy neon. Jej Ciąg nie był jego Ciągiem, stwierdził. Przeszli przez dziesiątki klubów i barów, których w życiu nie widział. Załatwiała wszystko, zwykle jednym skinieniem głowy. Odnawiała kontakty.
Coś się poruszało w cieniu za METRO HOLOGRAFIX.
Drzwi były prostokątem przegniłej płyty dachowej. Molly stanęła przed nimi, a jej ręce zatańczyły w złożonej sekwencji migów, za którą nie mógł nadążyć. Pochwycił znak szmalu — kciuk pocierający czubek palca wskazującego. Drzwi uchyliły się do środka, a ona wprowadziła go w zapach kurzu. Stanęli w wąskim przejściu, między stosami śmieci wyrastającymi po obu stronach, pod ścianami pełnymi półek rozsypujących się książek. Śmieci wyglądały jak coś, co tutaj wyrosło, niezwykła grzybnia poskręcanego metalu i plastyku. Rozróżniał niektóre przedmioty, ale te zaraz zlewały się znowu w jednolitą masę: trzewia telewizora tak stare, że nabijane szklanymi pieńkami lamp próżniowych, pęknięty talerz anteny, brązowy pojemnik z plątaniną skorodowanych rurek. Ogromny stos starych magazynów spływał kaskadą na otwartą przestrzeń, ciała straconych lat patrzyły ślepo w górę, gdy szedł za Molly wąskim kanionem strzaskanego złomu. Usłyszał za plecami trzask zamykanych drzwi. Nie obejrzał się.
Tunel zamykał stary koc wojskowy, przewieszony w pustej futrynie. Molly przeszła na drugą stronę. Błysnęło światło.
Cztery kwadraty ścian z matowego plastyku; taki sam sufit. Na podłodze szpitalne kafelki z antypoślizgowym wzorem wystających krążków. Na środku kwadratowy, pomalowany na biało stół i cztery białe, składane krzesła.
Mężczyzna, który stał w drzwiach po drugiej stronie pomieszczenia, mrugał teraz niepewnie. Zdawało się, że został zaprojektowany w tunelu aerodynamicznym. Małe uszy przylegały do czaszki, a wielkie, przednie zęby, odsłonięte w czymś, co nie do końca było uśmiechem, wyginały się ostro do tyłu. Miał na sobie starożytną marynarkę, a w lewej dłoni trzymał jakiś rodzaj broni. Przyjrzał się im, mrugnął znowu i wsunął pistolet do kieszeni. Skinął na Case’a i wskazał płytę białego plastyku opartą o ścianę obok drzwi. Case podszedł bliżej. Zauważył, że był to centymetrowej niemal grubości lity blok drukowanych obwodów. Pomógł mężczyźnie unieść go i umieścić w futrynie. Sprawne, żółte od nikotyny palce zamocowały uchwyty rzepów. Zamruczał ukryty wentylator.
Читать дальше