Od dnia swych urodzin Bobby usiłował wytyczyć trasę swego życia jak najdalej od tego miejsca. Przynajmniej takie miał wrażenie. A teraz dek cyberprzestrzeni rytmicznie uderzał go w plecy, jakby też ponaglał do ucieczki.
— No już, Dwadziennie — powiedział Bobby do wyrastających w mroku Projektów. — Rusz tyłek i bądź u Leona, kiedy tam dojdę. Dobra?
Dwadziennie nie było u Leona.
Zresztą nikogo nie było, jeśli nie liczyć samego Leona, który zgiętym spinaczem sondował wewnętrzne tajemnice ściennego projektora telewizyjnego.
— Dlaczego zwyczajnie nie weźmiesz młotka i nie zaczniesz tłuc drania, aż zadziała? — zapytał Bobby. — Efekt będzie taki sam.
Leon podniósł głowę. Miał pewnie koło czterdziestki, chociaż trudno było to ocenić. Zdawało się, że nie należy do żadnej konkretnej rasy, albo też — w pewnym oświetleniu — że należy do rasy, do jakiej nie należy nikt inny. Masa przerośniętych kości twarzowych i grzywa kędzierzawych, matowych czarnych włosów. Jego piracki klub w piwnicy od dwóch lat był stałym fragmentem życia Bobby'ego.
Leon przyjrzał mu się swymi nieruchomymi oczami: perłowoszare źrenice z oliwkowym odcieniem. Oczy Leona przywodziły Bobby'emu na myśl ostrygi i lakier do paznokci, dwie rzeczy, które nie najlepiej kojarzyły mu się z oczami. Kolor przypominał to, czego używają do tapicerki na barowych stołkach.
— Chciałem tylko powiedzieć, że nie naprawisz tego draństwa dłubiąc czymś w środku — dodał niepewnie Bobby.
Leon wolno pokręcił głową i wrócił do swego zajęcia. Ludzie płacili mu za wejście, ponieważ Leon piracko kopiował z kabla kino i symstym. Udostępniał to, na co mieszkańców Barrytown normalnie nie byłoby stać. Na tyłach mieścił się bar i można było złożyć „dotację” na drinki, zwykle czysty bimber z Ohio rozcieńczony jakimś pomarańczowym napojem, który Leon zdobywał w ilościach przemysłowych.
— Powiedz mi, Leon… — zaczął znowu Bobby. — Nie widziałeś tu ostatnio Dwadziennie?
Straszne oczy znów skierowały się na Bobby'ego i przyglądały mu się przez chwilę. Zdecydowanie za długą.
— Nie.
— Może wczoraj?
— Nie.
— Przedwczoraj?
— Nie.
— Aha. Dobra, dzięki.
Nie warto było przyciskać Leona. A istniało wiele powodów, żeby tego nie robić. Bobby rozejrzał się po rozległej sali, po zestawach symstymowych i martwych kinowych ekranach. Klub składał się z ciągu niemal identycznych sal w piwnicy częściowo zamieszkanego bloku, przeznaczonego dla samotnych i małego biznesu. Dobra izolacja dźwiękowa: prawie nie było słychać muzyki. Nie z zewnątrz. Wiele razy wychodził od Leona z głową pełną szumu i prochów, w coś, co wydawało się magiczną pustką ciszy. W uszach dzwoniło mu przez całą drogę powrotną przez Wielki Lunapark.
Została mu jeszcze mniej więcej godzina, nim zjawią się pierwsi Gothicy. Handlarze, zwykle czarni chłopcy z Projektów albo biali z innego przedmieścia lub z miasta, nie przyjdą, dopóki nie będą mieli garstki Gothików, żeby z nimi pracować. Handlarz robiłby fatalne wrażenie, gdyby po prostu siedział tam i czekał. To by znaczyło, że nic nie robi, nie działa. A żaden ostry handlarz nie przyszedłby tu dla przyjemności. U Leona zjawiali się tylko szpanujący szmaciarze, niedzielni kowboje z tanimi dekami, oglądający wyrwane z lodu japońskie kina.
Ale Dwadziennie jest inny, tłumaczył sobie Bobby, wspinając się betonowymi schodami. Dwadziennie szedł w górę; kiedyś opuści Projekty, opuści Barrytown i Leona. Odejdzie do Miasta. Może do Paryża albo do Chiby. Ono-Sendai obijało mu grzbiet. Przypomniał sobie, że wciąż tkwi w nim kaseta z lodołamaczem Dwadziennie. Wolałby nie tłumaczyć się z tego. Minął kiosk z gazetami. Żółty faks nowojorskiej edycji „Asahi Shimbun” przewijał się za plastikowym wizjerem w lustrzanych ramkach: upadek jakiegoś rządu w Afryce, rosyjskie meldunki z Marsa…
Trwała ta pora dnia, kiedy człowiek widzi wszystko wyraźnie: każdy szczegół daleko na ulicy, świeżą zieleń pączkującą dopiero z czarnych gałęzi drzew w dziurach w betonie, błysk stali na obcasie dziewczyny o kilka przecznic dalej… Jakby patrzył przez jakiś szczególny rodzaj wody, który ułatwia widzenie, mimo zapadającego zmroku. Bobby odwrócił się i spojrzał na Projekty. Całe piętra pozostawały wiecznie nie oświetlone, opuszczone albo z zaciemnionymi oknami. Co ludzie tam robią? Może kiedyś zapyta o to Dwadziennie.
Sprawdził czas na zegarze Coca-Coli w kiosku. Matka pewnie wróciła już z Bostonu. Musiała wrócić, inaczej straciłaby jeden ze swoich ulubionych seriali. Kolejna dziura w głowie. I tak była obłąkana; nic nie dolegało temu gniazdku, które miała za uchem, zanim się urodził. Ale przez lata jęczała i skarżyła się na szumy, rozdzielczość, przenikanie sensoryczne. W końcu wybrała kredyt i pojechała do Bostonu załatwić sobie tanią wymianę. W takim miejscu, gdzie człowiek nie umawia się nawet na operację, po prostu wchodzi i pakują mu to do głowy… Znał ją dobrze; wyobrażał sobie, jak staje w progu mieszkania, ściskając pod pachą owiniętą papierem butelkę, jak nawet nie zdejmuje płaszcza, tylko od razu podchodzi, włącza się do Hitachi i przez bite sześć godzin rozmydla sobie mózg. Wpatruje się tępo w pustkę, a czasem, przy wyjątkowo udanym odcinku, trochę się ślini. Mniej więcej co dwadzieścia minut przypomina sobie, żeby elegancko, jak dama, pociągnąć z butelki.
Zawsze taka była: stopniowo zsuwała się coraz głębiej w te kilka syntetycznych żywotów, ciąg symstymowych fantazji, o których Bobby musiał słuchać przez całe życie. Wciąż jeszcze dręczył go lęk, że kilka postaci, o których opowiadała, było jego krewnymi: bogatymi i pięknymi wujami i ciotkami. Mogliby zjawić się któregoś dnia, gdyby tylko on nie był takim wrednym bachorem. Może nawet, myślał, była to prawda — w pewnym sensie. Włączała się w te śmiecie przez całą ciążę. Sama mu o tym mówiła. A zatem on, zwinięty w kłębek embrion Newmark, przeżył jakieś tysiąc godzin „Ludzi na świeczniku” i „Atlanty”. Co prawda nie lubił myśleć o sobie zwiniętym w brzuchu Marshy Newmark. Robiło mu się od tego niedobrze i krople zimnego potu występowały mu na czoło.
Mama Marsha… Dopiero jakiś rok temu Bobby zaczął pojmować świat w dostatecznym stopniu — jak to teraz oceniał — by zdziwić się, w jaki sposób wciąż potrafiła znaleźć w tym świecie swoją — boczną co prawda i wąską, ale jednak swoją — ścieżkę, z butelką i duchami z łącza do towarzystwa. Czasem, gdy osiągnęła odpowiedni nastrój, po odpowiedniej liczbie łyczków, nadal usiłowała mu opowiadać o ojcu. Odkąd skończył cztery lata wiedział, że to bzdury, ponieważ co jakiś czas zmieniały się szczegóły. Ale przez wiele lat te historie sprawiały mu dziwną przyjemność.
Kilka przecznic od Leona znalazł rampę załadunkową, zasłoniętą od ulicy pomalowanym na niebiesko wielkim pojemnikiem na śmieci. Świeża farba błyszczała na pogiętej, nierównej stali. Nad rampą płonęła samotna halogenowa lampa. Wyszukał sobie wygodną betonową płytę i usiadł ostrożnie, by nie uszkodzić Ono-Sendai. Czasami po prostu trzeba poczekać. To jedna z rzeczy, których nauczył go Dwadziennie.
Pojemnik wypełniała dziwaczna mieszanka przemysłowych odpadków. Barrytown miało swoich półlegalnych producentów, część „szarej strefy gospodarki”, o której tak często krzyczały tytuły wiadomości. Ale Bobby nigdy nie poświęcał im szczególnej uwagi. Jak zwykle chodziło o interesy.
Ćmy migały stroboskopowo po krętych orbitach wokół latarni. Bobby przyglądał się tępo, jak trójka dzieciaków — najstarszy miał może z dziesięć lat — wspina się na niebieską ścianę pojemnika, używając kawałka brudnobiałej nylonowej liny i zaimprowizowanej kotwiczki, która kiedyś mogła być częścią wieszaka. Kiedy ostatni z nich przeczołgał się przez krawędź w stosy plastikowego śmiecia, szybko wciągnęli za sobą linę. Śmieci zaczęły trzeszczeć i szeleścić.
Читать дальше