Ktoś jednak spróbował. A potem zdarzyło się jeszcze coś. Coś zupełnie innego.
Wspiął się na schody i wyszedł od Leona. Zdawał sobie sprawę, że wielu rzeczy o matrycy jeszcze nie wie, ale nigdy nie słyszał o czymś tak niezwykłym. Pewnie, krążyły historie o duchach, a szpanerzy przysięgali, że widzieli coś w cyberprzestrzeni. Bobby uważał ich jednak za wilsonów, którzy włączyli się na prochach; w matrycy halucynacje są równie łatwe jak gdzie indziej…
Może to właśnie to, pomyślał. Głos był elementem umierania, wypłaszczenia, jakimś zwariowanym śmieciem rzucanym przez mózg, żeby człowiek poczuł się lepiej. A wtedy coś wydarzyło się u źródła, może wyciemnienie ich części sieci, i lód rozluźnił uchwyt na jego systemie nerwowym…
Możliwe. Ale nie wiedział tego. Nie miał pojęcia, na czym stoi. Ta ignorancja zaczynała mu przeszkadzać, ponieważ powstrzymywała go przed posunięciami, jakie powinien wykonać. Nigdy się nad tym nie zastanawiał, ale właściwie o niczym nie wiedział zbyt wiele. Dopóki nie zaczął szpanować, wydawało mu się, że wie tyle, ile potrzeba. Na przykład jacy są Gothicy, dlaczego będą tu tkwić i wypalą się na prochach albo potną ich Kasuale, a w procesie erozji pozostanie pewien ułamek, który w jakiś sposób zmieni ich w płodzących dzieci i kupujących mieszkanią obywateli Barrytown, aby wszystko mogło się zacząć od początku.
Był niczym dziecko, które dorasta na brzegu oceanu i uznaje go za rzecz naturalną, jak niebo. Nic jednak nie wie o prądach, trasach statków, zawiłościach pogody. Już w szkole posługiwał się dekiem, zabawką przenoszącą w bezkres przestrzeni, która nie była przestrzenią, a niewyobrażalnie złożoną konsensualną halucynacją całej ludzkości: do matrycy, cyberprzestrzeni. Jak neonowe gwiazdy płonęły tam wielkie rdzenie korporacji, dane tak gęste, że człowiek ryzykował przeciążenie sensoryczne, gdy próbował zobaczyć coś więcej niż najogólniejszy zarys.
Odkąd jednak zaczął szpanować, domyślał się już, jak mało wie, nie tylko zresztą o matrycy. A teraz coś się przelało i zaczął się zastanawiać. Zastanawiać i pytać. Jak funkcjonuje Barrytown, co trzyma przy życiu jego matkę, dlaczego Gothicy i Kasuale poświęcają tyle energii na próby wybicia się do nogi. Albo czemu Dwadziennie jest czarny i mieszka w Projektach i czy robi to jakąś różnicę.
Spacerując rozglądał się za handlarzem. Białe twarze, więcej białych twarzy. Żołądek zaczął mu trochę hałasować; Bobby pomyślał o świeżej paczce pszennych kotletów w domowej lodówce… Podsmażyłby je z dodatkiem soi, otworzył porcję krylowych chrupek…
Mijając kiosk raz jeszcze sprawdził czas na zegarze Coca-Coli. Marsha z pewnością była już w domu, pogrążona w labiryntach zależności „Ludzi na świeczniku” — w życiu ich bohaterki uczestniczyła przez gniazdko złącza od prawie dwudziestu lat. Faks ,Asahi Shimbun” wciąż przewijał się za szybką. Podszedł bliżej i zdążył zobaczyć pierwszy raport z wybuchu bomby na poziomie 3 bloku A przy Covina Concourse Courts, Barrytown, New… A potem tekst zniknął, przeminął, zastąpiony reportażem z oficjalnego pogrzebu szefa Yakuzy z Cleveland. Ściśle według tradycji. Wszyscy nosili czarne parasole.
Całe swoje życie przemieszkał pod numerem 503, w bloku A.
To coś ogromnego pochyliło się i zgniotło Marshę Newmark i jej mieszkanie z Hitachi. Oczywiście, mierzyło w niego.
— Ktoś tam nie żartuje — usłyszał własny głos.
— Hej! Chłopie! Graf! Jesteś naćpany, bracie? Hej! Gdzie lecisz?
Oczy dwóch Deanów podążały za nim po drodze paniki.
ROZDZIAŁ 7
CENTRUM HANDLOWE
Conroy zsunął niebieskiego fokkera ze zniszczonej erozją wstążki przedwojennej autostrady i zwolnił. Długi koguci ogon jasnego pyłu, jaki ciągnął się za nimi od Needles, opadał powoli. Zatrzymali się i poduszkowiec stanął na wydętym fartuchu.
— Jesteśmy na miejscu, Turner.
— Co zniszczyło tę okolicę?
Prostokątna powierzchnia betonu sięgała nierównych ścian z cementowych pustaków…
— Ekonomia — wyjaśnił Conroy. — Jeszcze przed wojną. Nigdy tego nie skończyli. Dziesięć kilometrów na zachód są całe dzielnice z samymi chodnikami. Żadnych domów, nic.
— Ilu ludzi mam na miejscu?
— Dziewięciu, wliczając ciebie. I medyków.
— Jakich medyków?
— Z Hosaki. Maas pracuje w układach biologicznych, zgadza się? Trudno przewidzieć, co wpakowali naszemu chłopcu. W Hosace zbudowali regularny gabinet neurochirurgiczny i wsadzili tam trójkę ryzykantów. Dwóch to ludzie firmy, trzeci z Korei, zna czarną medycynę w tę i we w tę. Kapsuła medyczna jest w tym podłużnym, o tam… — Wskazał ręką. — Mają tam częściowe zadaszenie.
— Jak ją tu ściągnęli?
— Przewieźli z Tucson w cysternie. Udali, że była awaria. Wyprowadzili, przetoczyli na miejsce. Wszyscy pomagali. Zajęło to jakieś trzy minuty.
— Maas… — mruknął Turner.
— Pewno. — Conroy wyłączył silniki. — Czasem trzeba ryzykować — stwierdził w nagłej ciszy. — Może ich przeoczyli. Nasz kierowca tej cysterny siedział i rozmawiał przez GB z dyspozytorem w Tucson. Klął na gówniany wymiennik ciepła i jak długo zajmie naprawa. Powinni to złapać. Wpadłbyś na coś lepszego?
— Nie. Zakładając, że klient chce to mieć na miejscu. Ale siedzimy teraz w samym środku obszaru krytego przez ich satelity.
— Skarbie… — Conroy parsknął. — Może stanęliśmy na jakieś małe pieprzenie. Albo rozprostować nogi w trasie do Tucson, nie? To takie miejsce. Ludzie zatrzymują się tu, żeby się odlać, wiesz? — Spojrzał na swój czarny zegarek porsche. — Muszę tam być za godzinę, mam kopter na wybrzeże.
— Platforma?
— Nie. Twój pieprzony myśliwiec. Pomyślałem, że sam to załatwię.
— Dobrze.
— Na twoim miejscu wziąłbym turbinowego dorniera. Czekałby dalej, na drodze, aż zobaczymy, że zbliża się Mitchell. Byłby tu, zanim medycy zdążyliby zrobić swoje. Potem wrzucamy chłopaka do środka i lecimy do granicy Sonory.
— Z prędkością poddźwiękową — odparł Turner. — Nic z tego. Jedziesz do Kalifornii kupić mi tego harriera. Nasz chłopak odleci stąd w wielozadaniowym samolocie bojowym, który nawet nie jest specjalnie przestarzały.
— Masz jakiegoś pilota?
— Siebie. — Turner postukał się w gniazdo za uchem. — Maszyna ma w pełni zintegrowany system interaktywny. Sprzedadzą ci software złącza i od razu złapię, o co chodzi.
— Nie wiedziałem, że umiesz latać.
— Nie umiem. Ale nie musisz ręcznie sterować, żeby przewieźć tyłek stąd do Mexico City.
— Wciąż jesteś tak samo zwariowany? Wiesz, słyszałem, że w New Delhi urwało ci fiuta.
Odwrócił się do Turnera i patrzył na niego z zimnym jasnym uśmiechem.
Turner wyciągnął zza siedzenia parkę, wyjął z kieszeni rewolwer i pudełko naboi. Wpychał kurtkę z powrotem, kiedy Conroy powiedział:
— Zatrzymaj ją. Nocą robi się tutaj piekielnie zimno. Turner sięgnął do zamka kabiny, a Conroy uruchomił silnik.
Poduszkowiec wzniósł się na kilka centymetrów i zakołysał lekko, gdy Turner odsunął owiewkę i wyszedł na burtę. Oślepiająco białe słońce i powietrze jak gorący aksamit. Włożył meksykańskie ciemne okulary, wyjęte z kieszeni niebieskiej, roboczej koszuli. Miał na nogach białe tenisówki i wojskowe spodnie w tropikalnym kamuflażu. Pudełko wybuchowych naboi wsunął do kieszeni na udzie. Rewolwer trzymał w prawej dłoni, pod lewą pachę wcisnął zwiniętą parkę.
Читать дальше