— Idź do tego długiego budynku — rzucił jeszcze Conroy. — Czekają na ciebie.
Turner zeskoczył w żar paleniska pustynnego dnia. Conroy zwiększył obroty i wolno przesunął fokkera z powrotem na autostradę. Turner obserwował, jak maszyna oddala się na wschód: malejąca sylwetka rozmyta w falach gorąca.
Kiedy zniknęła, zapanowała absolutna cisza. Nic się nie poruszało. Odwrócił się w stronę ruin. Coś małego i szarego jak skała przemknęło między dwoma kamieniami.
Jakieś osiemdziesiąt metrów od drogi wyrastały zębate mury. Teren między nimi a poboczem był kiedyś placem parkingowym.
Zatrzymał się po pięciu krokach. Słyszał morze, huk przyboju, głuche eksplozje łamiących się fal. Rewolwer w dłoni był zbyt wielki, zbyt realny… Metal rozgrzewał się w słońcu.
Nie ma morza, powtarzał sobie, nie ma żadnego morza. Ruszył dalej, tenisówki ślizgały się na wzgórkach starych szyb doprawionych brązowym i zielonym szkłem potłuczonych butelek. Leżały tam pordzewiałe kółka, które kiedyś były kapslami, i spłaszczone prostokąty, niegdyś aluminiowe puszki. Owady brzęczały nad niskimi kępkami suchych krzaków.
Skończone. Nie ma już tamtego miejsca poza czasem.
Przystanął znowu. Spoglądał przed siebie, jakby szukał czegoś, co pomoże mu nazwać wzbierające w nim uczucie… pustkę…
Centrum handlowe było podwójnie martwe. Hotel przy plaży w Meksyku żył kiedyś, przynajmniej przez jeden sezon.
Za parkingiem zalane słońcem pustaki, tanie i bezduszne. Czekały…
Znalazł ich przykucniętych w wąskim pasie cienia szarej ściany. Trójka; zanim ich zobaczył, poczuł zapach kawy; osmalony ogniem blaszany dzbanek ustawiony chwiejnie na maleńkim prymusie. Oczywiście, miał ją poczuć — czekali na niego. W przeciwnym razie zastałby ruiny puste, a potem by zginął — bardzo cicho i niemal naturalnie.
Dwóch mężczyzn i kobieta: spękane, zakurzone kowbojskie buty, dżins tak lśniący od brudu, że pewnie już wodoodporny. Mężczyźni nosili brody i długie włosy, ściągnięte rzemieniami w spłowiałe węzły na czubku głowy, kobieta czesała się z przedziałkiem, do tyłu, odsłaniając surową, ogorzałą twarz. Pod ścianą stał starożytny motocykl BMW; odpryskujący chrom i łuszczącą się farbę ktoś zamalował sprajem w plamy brązu i szarości pustynnego kamuflażu.
Turner puścił rękojeść Smith Wessona. Broń zakołysała się na palcu wskazującym, mierząc w górę i do tyłu.
— Turner — powitał go jeden z mężczyzn. Wstał; tani metal błyskał mu z zębów. — Jestem Sutcliffe.
Ślad akcentu… prawdopodobnie Australijczyk.
— Grupa wstępna? Spojrzał na pozostałą dwójkę.
— Tak. — Sutcliffe wsunął do ust opalony kciuk i palec wskazujący, by wyjąć pożółkłą, wykończoną stalą protezę. Własne zęby miał białe i idealnie równe. — Wyjąłeś Chauveta z IBM dla Mitsu — powiedział. — I podobno wyciągnąłeś z Tomska Semenowa.
— Czy to pytanie?
— Byłem w ochronie IBM w Marrakech, kiedy rozwaliłeś tam hotel.
Turner spojrzał mu w oczy. Były niebieskie, spokojne, bardzo jasne.
— Czy to jakiś problem?
— Nie ma obawy — zapewnił Sutcliffe. — Chcę tylko powiedzieć, że widziałem, jak pracujesz. — Wcisnął na miejsce protezę. — Lynch. — Skinął głową w stronę drugiego z mężczyzn. — I Webber. — Wskazał kobietę.
— Dajcie raport — rzucił Turner i przykucnął w skrawku cienia. Przysiadł na piętach, wciąż trzymając rewolwer.
— Przyjechaliśmy trzy dni temu — zaczęła Webber. — Na dwóch motorach. Postaraliśmy się, żeby w jednym pękł wał korbowy, na wypadek, gdybyśmy musieli tłumaczyć, dlaczego tu obozujemy. Pustynia ma trochę wędrownych mieszkańców, cygańskich motocyklistów i różnych sekciarzy. Lynch podciągnął światłowód i sześć kilometrów stąd na wschód podłączył do telefonu.
— Do prywatnego?
— Nie, do automatu — odpowiedział Lynch.
— Przesialiśmy impuls testowy — podjęła kobieta. — Gdyby coś nie wyszło, wiedziałbyś o tym.
Turner kiwnął głową.
— Coś odbieracie?
— Nic. Czekamy na wielki numer, cokolwiek by to miało być. — Jej brwi podjechały w górę.
— To ucieczka.
— Dość oczywiste — mruknął Sutcliffe. Usiadł obok Webber, oparty plecami o mur. — Chociaż styl operacji sugeruje, że my, najemnicy, nie dowiemy się nawet, kogo wyrywamy. Mam rację, panie Turner? A może będziemy mogli przyczytać o tym w faksie?
Turner zignorował pytanie.
— Mów dalej, Webber.
— Kiedy przeciągnęliśmy kabel, reszta grupy przenikała tu pojedynczo albo parami. Ostatni uprzedził nas o tym pojemniku z żółtkami.
— To było ryzykowne — stwierdził Sutcliffe. — Zbyt widoczne.
— Myślisz, że mogło nas spalić? — spytał Turner.
— Może. — Sutcliffe wzruszył ramionami. — Może nie. Przerzuciliśmy to dość szybko. Cholerne szczęście, że mieliśmy kawałek dachu, żeby to pod nim schować.
— Co z pasażerami?
— Wychodzą tylko nocą — wyjaśniła Webber. — I wiedzą, że zginą, jeśli odejdą dalej niż na pięć metrów od kapsuły.
Turner zerknął na Sutcliffe'a.
— Rozkaz Conroya — poinformował mężczyzna.
— Rozkazy Conroya już się nie liczą — oświadczył Turner. — Ale ten pozostaje w mocy. Jacy są ci ludzie?
— Medycy — stwierdził Lynch. — Szurnięci medycy.
— Jasne. Co z resztą zespołu?
— Zawiesiliśmy parę płacht mimetycznego brezentu, więc jest trochę cienia. Śpią na zmianę. Nie mamy dość wody i nie możemy za bardzo ryzykować z gotowaniem. — Sutcliffe sięgnął po dzbanek. — Rozstawiliśmy straże i okresowo sprawdzamy kabel. — Chlusnął kawy do plastikowego kubka, który wyglądał jak pogryziony przez psa. — Więc kiedy zaczyna się taniec, panie Turner?
— Chcę obejrzeć wasz pojemnik z medykami. Chcę obejrzeć stanowisko dowodzenia. Nie wspomnieliście o stanowisku dowodzenia.
— Wszystko przygotowane — zapewnił Lynch.
— Dobrze. Trzymaj. — Podał Webber rewolwer. — Spróbuj dorobić mi do tego jakąś kaburę. A teraz Lynch pokaże mi tych medyków.
— Miał nadzieję, że to będziesz ty — oświadczył Lynch, bez wysiłku wspinając się na niskie wysypisko gruzu. — Jesteś dość znany. — Odwrócił głowę i spojrzał spod grzywy brudnych, wypłowiałych w słońcu włosów.
Turner szedł za nim.
— Za bardzo. Nawet trochę to już za bardzo. Pracowałeś z nim wcześniej? Marrakech?
Lynch skręcił w szczelinę między pustakami, Turner za nim. Pustynne krzewy pachniały smołą; kłuły i chwytały każdego, kto się o nie otarł. Przez pusty, prostokątny otwór, który miał być oknem, Turner dostrzegł różowe szczyty gór. Lynch zbiegał już po wysypisku gruzu.
— Pewnie, że z nim pracowałem. — Zatrzymał się u stóp zbocza. Nisko na biodrach nosił bardzo stary z wyglądu, skórzany pas; ciężką klamrę ze zmatowiałego srebra zdobiła trupia główka z grzebieniem tępych, czworościennych kolców. — Marrakech… To było jeszcze przede mną.
— Dla Conniego też, Lynch?
— To znaczy?
— Conroy. Pracowałeś kiedyś dla niego? A co ważniejsze: czy teraz dla niego pracujesz? — Turner schodził powoli, ostrożnie.
Gruz chrzęścił i zsuwał się spod tenisówek. Niepewna nawierzchnia. Pod dżinsową kamizelką Lyncha widział kształt delikatnego, małego strzałkowca.
Lynch oblizał suche wargi. Nie zamierzał się poddać.
— To kontakt Suta. Ja go nie spotkałem.
— Conroy ma pewien problem: musi sam wszystkiego dopilnować. Lubi mieć w grupie swojego człowieka, od samego początku. Kogoś, kto pilnuje strażników. Zawsze. Ty nim jesteś, Lynch?
Читать дальше