— Jestem Slide — oznajmiła postać, opierając ręce na biodrach. — Jaylene. I nie próbuj mnie kiwać. Nikt w L.A. — skinęła, i nagle za jej plecami zmaterializowało się okno — nie może mnie wykiwać. Chwytasz?
— Jasne. Ale co to jest? Znaczy, gdybyś mogła wytłumaczyć…
Nadal nie mógł się ruszyć. „Okno” ukazywało szaroniebieskie wideo palm i starych budynków.
— O co ci chodzi?
— O ten rysunek. I ciebie. I ten stary obraz…
— Człowieku, projektant zdarł ze mnie skórę, zanim to wystukał. To moja przestrzeń, mój konstrukt. Jesteśmy w Los Angeles, mały. Ludzie tu nie robią niczego, zanim się nie włączą. Tutaj przyjmuję gości.
— Aha… — Bobby wciąż nie rozumiał.
— Twoja kolej. Kto tam siedzi w tej szmatławej tancbudzie?
— U Jammera? Ja, Jackie, Beauvoir i Jammer.
— A gdzie chciałeś się dostać, kiedy cię przechwyciłam?
Bobby zawahał się.
— Do Yakuzy. Jammer zna kod…
— Po co?
Postać przesunęła się bliżej: animowane, zmysłowe pociągnięcia pędzla.
— Po pomoc.
— Szlag by… Chyba mówisz prawdę…
— Mówię. To szczera prawda! Przysięgam…
— No cóż, nie ty mi jesteś potrzebny, Bobby Zero. Krążyłam po cyberprzestrzeni tam i z powrotem, żeby wykryć, kto mi zabił faceta. Myślałam, że to Maas, bo mieliśmy kogoś od nich przerzucić do Hosaki. Wyśledziłam ich grupę uderzeniową. Najpierw widziałam, co zrobili z mieszkaniem twojej matki. Potem, jak trzech z nich uderzyło na człowieka, którego nazywali Finnem. Ale ci trzej nie wrócili…
— Finn ich pozabijał — wyjaśnił Bobby. — Widziałem ich. Martwych.
— Naprawdę? To może jednak mamy o czym rozmawiać. Potem widziałam, jak druga trójka z tej samej wyrzutni rozwaliła taki alfonsowaty wóz…
— To Lucas.
— Ale zaraz potem znalazł ich śmigłowiec i usmażył wszystkich trzech laserem. Wiesz coś o tym?
— Nie.
— Mógłbyś opowiedzieć mi jakąś historyjkę, Bobby Zero? Tylko szybko.
— Miałem załatwić takie jedno wejście, rozumiesz? Dostałem lodołamacz od Dwadziennie z Projektów i…
Milczała gdy skończył. Smukła rysunkowa sylwetka stała przy oknie, jakby oglądała telewizyjne drzewa.
— Mam pomysł… — spróbował. — Gdybyś mogła nam pomóc…
— Nie — przerwała.
— Ale może wtedy łatwiej byś znalazła to, czego szukasz…
— Nie. Chcę tylko załatwić tego drania, który zabił Ramireza.
— Ale my siedzimy tam w pułapce. Chcą nas pozabijać. To Maas, ci sami ludzie, których gonisz po matrycy! Wynajęli bandę Gothików i Kasuali…
— To nie Maas — stwierdziła. — To banda Eurosów przy Park Avenue. Pod lodem grubym na milę…
Bobby zastanowił się.
— To ci ze śmigłowca, tak? Ci, co załatwili tych facetów od Maasa?
— Nie. Nie mogłam namierzyć tego śmigłowca. Odlecieli na południe. Zgubiłam ich. Ale czegoś się domyślam… W każdym razie posyłam cię z powrotem. Chcesz wypróbować ten kod Yaków, proszę bardzo.
— Ale my potrzebujemy pomocy…
— Z pomocy nie ma zysku, Bobby Zero — odparła.
I nagle znalazł się znów przed dekiem Jammera, czując ból w mięśniach grzbietu i szyi. Przez chwilę nie mógł zogniskować wzroku, więc dopiero po minucie się zorientował, że w gabinecie są obcy.
Mężczyzna był wysoki, może nawet wyższy niż Lucas, ale szczuplejszy, węższy w biodrach. Miał na sobie jakąś zwisającą luźno wojskową kurtkę z ogromnymi kieszeniami. Nagą pierś przecinał tylko poziomo czarny pasek nylonu. Oczy wyglądały na posiniaczone, rozgorączkowane. W ręku trzymał największy rewolwer, jaki Bobby w życiu oglądał: rodzaj rozrośniętego colta z zamontowanym pod lufą jakimś dziwacznym układem podobnym do głowy kobry. Obok, kołysząc się lekko, stała dziewczyna mniej więcej w wieku Bobby'ego z tak samo posiniaczonymi, lecz ciemnymi oczami i prostymi kasztanowymi włosami, którym przydałoby się mycie. Nosiła dżinsy i czarną bluzę za dużą o kilka numerów. Mężczyzna wyciągnął lewą rękę i podtrzymał ją.
Bobby przyjrzał się im i wstrzymał oddech, gdy nagle napłynęła fala wspomnień.
Dziewczęcy glos, kasztanowe włosy, ciemne oczy, lód pożerający świadomość, drętwiejące zęby, jej glos, coś wielkiego pochylającego się nad nim…
— Viv la Vyèj — odezwała się Jackie tuż obok, mocno ściskając go za ramię. — Dziewica Cudów. Przybyła, Bobby. Danbala ją przysłał!
— Zszedłeś na chwilę, mały — zwrócił się do Bobby'ego przybysz. — Co się stało?
Bobby zamrugał, rozejrzał się gorączkowo, napotkał oczy Jammera, zaszklone od środków uśmierzających i bólu.
— Powiedz mu — szepnął Jammer.
— Nie dostałem się do Yaków. Ktoś mnie złapał. Nie wiem jak.
— Kto? — Mężczyzna objął dziewczynę ramieniem.
— Mówiła, że nazywa się Slide. Z Los Angeles.
— Jaylene — mruknął obcy.
Na biurku Jammera zabrzęczał telefon.
— Odbierz — polecił mężczyzna.
Bobby obejrzał się, gdy Jackie wcisnęła klawisz pod monitorem. Ekran rozjaśnił się, zamrugał i pokazał im twarz mężczyzny, szeroką i bardzo bladą, o sennych, głęboko osadzonych oczach. Włosy miał wyblakłe, prawie białe i zaczesane gładko do tyłu. I najbardziej wredne usta, jakie Bobby widział.
— Turner — powiedział. — Chyba musimy pogadać. Zostało ci niewiele czasu. Na początek powinieneś wyprosić tych ludzi z pokoju…
Powiązana w węzły lina ciągnęła się w nieskończoność. Od czasu do czasu mijali zakręty i rozwidlenia tunelu; w takich miejscach lina była umocowana do belki czy przyklejona do ściany przezroczystą bryłą żywicy epoksydowej. Powietrze wciąż było stęchłe, ale chłodniejsze. Kiedy przystanęli na odpoczynek w cylindrycznej komorze, gdzie tunel rozszerzał się przed potrójnym rozgałęzieniem, Marly poprosiła Jonesa o niewielką lampę roboczą, którą nosił na szarej elastycznej taśmie na czole. Trzymając ją w czerwonej rękawicy skafandra, oświetliła ściany komory. Powierzchnię znaczyły wzory mikroskopijnie cienkich linii…
— Włóż hełm — poradził Jones. — Masz lepsze światło niż moje… Marly zadrżała.
— Nie. — Oddała mu lampę. — Pomożesz mi to zdjąć? Stuknęła palcem rękawicy w twardą płytę piersiową skafandra.
Lustrzana kula hełmu wisiała u pasa na chromowanym karabinku. — Lepiej w nim zostań — powiedział Jones. — To tutaj jedyny. Mam jeszcze jeden tam gdzie sypiam, ale bez tlenu. Butle Wiga nie pasują do mojego transpiratora, a jego skafander to same dziury…
Wzruszył ramionami.
— Nie. Proszę. — Szarpnęła zatrzask w talii, gdzie widziała, jak Rez coś przekręca. — Nie wytrzymam dłużej…
Jones podciągnął się po linie i zrobił coś, czego nie zauważyła. Rozległ się trzask.
— Wyciągnij ręce nad głową — polecił.
Kosztowało ją to trochę wysiłku, ale w końcu była wolna, wciąż w czarnych dżinsach i jedwabnej bluzce, które włożyła na ostateczne spotkanie z Alainem. Jones przypiął pusty skafander do liny jeszcze jednym zamocowanym u pasa karabinkiem, potem odczepił jej wypchaną torebkę.
— Chcesz ją? To znaczy, czy chcesz wziąć ze sobą? Możemy ją tu zostawić i zabrać w drodze powrotnej.
— Nie. Wezmę. Daj mi ja.
Przytrzymała się liny łokciem i otworzyła torebkę. Wypadł jej żakiet, a przy okazji jeden but. Zdołała upchnąć but z powrotem i wcisnęła się jakoś w żakiet.
— Niezły kawałek skóry… — zauważył Jones.
Читать дальше