Wstyd. Akademiki studentów. Mitchell wiedział, że nie ma szans. A potem nagle się pojawiły. Jak? Tego nie znajdzie w dossier. Mitchell jakoś to wyciął, kiedy przekazywał dane machinie bezpieczeństwa Maasa. Inaczej by to wykryli. Ktoś czy coś odnalazło Mitchella w jego podyplomowej depresji i zaczęło dyktować mu, co trzeba. Sugestie, kierunki… I Mitchell zaczął się wznosić po jasnej, mocnej krzywej, która wyniosła go na sam szczyt…
Kto? Co?
Patrzył na śpiącą Angie w niepewnym świetle lamp wagonu.
Faust.
Mitchell dobił targu. Być może Turner nigdy nie miał poznać szczegółów umowy ani ceny Mitchella, ale odgadł już, jaka była zapłata. Co Mitchell miał zrobić w zamian.
Legba, Samedi, krople śliny na wykrzywionych wargach dziewczyny…
W czarnym wybuchu nocnego powietrza pociąg wypadł na stare tory Union.
— Życzy pan sobie taksówkę? — Oczy mężczyzny spoglądały zza okularów z polichromowym zabarwieniem, przypominającym plamę oleju. Na grzbietach dłoni miał płaskie, srebrzyste pęcherze.
Turner zbliżył się, nie zwalniając kroku chwycił go za ramię i pchnął na ścianę odrapanych białych kafelków między szarymi szeregami skrytek bagażowych.
— Gotówka — powiedział. — Płacę w nowych jenach. Chcę taksówkę. I żadnych kłopotów z kierowcą. Zrozumiałeś? Tylko mnie nie wykiwaj. — Zacisnął uścisk. — Spróbuj, a wrócę tu i albo cię zabiję, albo pożałujesz, że tego nie zrobiłem.
— Zrozumiałem. Tak jest, proszę pana. Oczywiście, możemy to załatwić. Gdzie życzy pan sobie jechać? — Grymas bólu wykrzywił zniszczoną twarz mężczyzny.
— Najemniku… — dobiegł z ust Angie chrapliwy szept. A potem adres. Turner dostrzegł oczy naganiacza, biegające niespokojnie za wirem kolorów.
— To Madison? — wychrypiał mężczyzna. — Tak, proszę pana. Znajdę panu taksówkę, doskonałą taksówkę…
— Co to za miejsce? — Turner pochylił się i wcisnął guzik mikrofonu obok stalowej kratki osłony głośnika. — Ten adres, który podaliśmy?
Głośnik zatrzeszczał.
— Hipermarket. Niewiele tam działa o tej porze. Szukacie czegoś konkretnego?
— Nie.
Nie znał tego miejsca. Próbował sobie przypomnieć bieg Madison. Głównie rejony mieszkalne. Niezliczone mieszkania wyryte w skorupach biurowców pochodzących z czasów, kiedy interesy wymagały codziennej fizycznej obecności urzędników w centrali. Niektóre z tych konstrukcji były tak wysokie, że przebijały kopułę…
— Gdzie jedziemy? — spytała Angie, kładąc mu dłoń na ramieniu.
— Wszystko w porządku — odpowiedział. — Nie martw się.
— O Boże — szepnęła i oparła się o niego, patrząc na różowy neon HIPERMARKET przecinający granitowe urwisko starego budynku. — Jeszcze na płaskowyżu marzyłam o Nowym Jorku. Miałam program graficzny, który prowadził przez ulice, do muzeów i w ogóle. Chciałam tu przyjechać… bardziej niż czegokolwiek na świecie.
— Udało ci się. Jesteś.
Zaszlochała, objęła go, wtuliła twarz w jego nagą pierś.
— Boję się. Tak się boję…
— Wszystko będzie dobrze — zapewnił. Gładząc jej włosy, obserwował główne wejście. Nie miał powodów, by wierzyć, że dla któregokolwiek z nich cokolwiek dobrze się skończy. Nie domyślała się chyba nawet, że słowa, jakie ich tu doprowadziły, pochodziły z jej własnych ust. Co prawda, pomyślał, to nie ona je wymówiła… Żebracy rozłożyli się po obu stronach wejścia do Hipermarketu: rozciągnięte sylwetki w łachmanach o kolorze chodnika. Turner miał wrażenie, że wolno pączkują z betonu, by stać się ruchomymi przedłużeniami miasta.
— Do Jammera — powiedział głos zduszony przez jego pierś. Turner poczuł zimne obrzydzenie. — To klub. Znajdź wierzchowca Danbali.
A potem znowu się rozpłakała. Wziął ją za rękę i poprowadził obok śpiących włóczęgów, pod sczerniałym ozdobnym daszkiem i przez szklane drzwi do środka. W głębi alejki straganów zauważył ekspres do kawy i dziewczynę z czarnym grzebieniem włosów ścierającą ladę…
— Kawa — oznajmił. — Jedzenie. Chodź. Musisz coś zjeść. Angie siadła na stołku. Turner uśmiechnął się do dziewczyny.
— Jak z gotówką? — zapytał. — Przyjmujecie gotówkę? Popatrzyła na niego i wzruszyła ramionami. Pokazał jej wyjętą z saszetki Rudy'ego dwudziestkę.
— Kawę. I coś do jedzenia.
— Nic więcej nie macie? Jakieś drobne? Pokręcił głową.
— Przykro mi. Nie mam reszty.
— Nie musisz wydawać.
— Oszalał pan?
— Nie, ale chcę dostać kawę.
— To niezły napiwek. W tydzień tyle nie zarabiam.
— Jest twój.
Rozgniewała się.
— Jesteście razem z tymi czubkami z góry. Niech pan sobie zatrzyma te pieniądze. Zamykamy.
— Z nikim nie jesteśmy — oświadczył. Oparł się lekko o ladę, żeby parka się rozsunęła i odsłoniła Smith Wessona. — Szukamy klubu. Klubu niejakiego Jammera.
Dziewczyna zerknęła na Angie, potem znów na Turnera.
— Jest chora? Na prochach? Co z nią?
— Tu są pieniądze. Daj nam kawy. Chcesz zarobić tę resztę, to powiedz, jak znajdę lokal Jammera. Ta wiadomość jest dla mnie tyle warta. Jasne?
Zsunęła z lady wytarty banknot i podeszła do ekspresu.
— Już chyba nic nie rozumiem. — Z hałasem odstawiła na bok filiżanki i przybrudzone mlekiem szklanki. — Co jest z Jammerem? To pana przyjaciel? Zna pan Jackie?
— Pewnie — odparł Turner.
— Zjawiła się tu rano, razem z tym małym wilsonem z przedmieścia. Myślę, że tam właśnie poszli…
— Gdzie?
— Do Jammera. I wtedy zaczęło się robić dziwnie.
— Tak?
— Ściągnęły tu wszystkie te czubki z Barrytown, z brylantyną albo w białych butach. Jakby byli właścicielami. Zresztą teraz pewnie już są, przynajmniej dwóch górnych pięter. Zaczęli płacić ludziom za zostawienie straganów. Z niższych pięter też sporo spakowało rzeczy i odjechało. Dziwne…
— Ilu ich przyszło?
Z maszyny z sykiem uniosła się para.
— Może setka. Przez cały dzień trzęsłam się ze strachu. Ale nie mogę złapać szefa. Zresztą za pół godziny i tak zamykam. Moja zmienniczka nie przyszła, a może przyszła, wyczuła kłopoty i zniknęła. — Postawiła przed Angie parującą filiżankę. — Dobrze się czujesz, skarbie?
Angie przytaknęła.
— Nie domyślasz się, czego ci ludzie chcą? — spytał Turner. Dziewczyna wróciła do ekspresu. Znowu zaryczał.
— Myślę, że na kogoś czekają — wyjaśniła cicho, podając Turnerowi espresso. — Kogoś, kto spróbuje wyjść od Jammera albo kto spróbuje się tam dostać.
Turner przyjrzał się brązowej piance, wirującej na powierzchni kawy.
— I nikt nie dzwonił po policję?
— Policję? Tu jest Hipermarket. Ludzie tu nie wzywają policji…
Filiżanka Angie rozbiła się na marmurowym blacie.
— Prosto i szybko, najemniku — wyszeptał głos. — Znasz już drogę.
Dziewczyna otworzyła usta ze zdumienia.
— O Jezu! — szepnęła. — Musiała się ostro naćpać. — Zmierzyła Turnera wrogim spojrzeniem. — Pan jej to dał?
— Nie. Jest chora. Ale wyjdzie z tego.
Wypił resztę gorzkiej kawy. Przez jedną sekundę wydało mu się, że czuje oddech całego Ciągu, oddech zmęczony i stary, rozbrzmiewający w obie strony wzdłuż stacji linii Boston-Atlanta.
ROZDZIAŁ 28
JAYLENE SLIDE
— Jezu… — jęknął Bobby. — Nie możesz mu tego zawinąć albo co?
Rana Jammera wypełniała gabinet zapachem przypalonego steku, który skręcał Bobby'emu żołądek.
Читать дальше