— Najemniku — zabrzmiał głos.
Błyskawicznie znalazł się przy siedzeniu kierowcy; lufa Smith Wessona pojedynczą linią odbiła zielony blask instrumentów, błyszcząca głowica u wylotu przesłoniła jej lewą źrenicę…
— Nie — powiedział głos. Opuścił broń.
— Wróciłeś…
— Nie. Legba przemawiał do ciebie. Ja jestem Samedi.
— Sobota?
— Baron Sobota, najemniku. Spotkałeś mnie kiedyś na zboczu. Krew leżała na tobie jak rosa. Tamtego dnia piłem z twego przepełnionego serca. — Ciało Angie szarpnęło się gwałtownie. — Znasz to miasto…
— Tak.
Widział, jak mięśnie twarzy napinają się i rozluźniają, kształtując jej rysy w nową maskę.
— To dobrze. Zostaw tu pojazd, jak zamierzałeś. Ale ruszaj szlakiem stacji ku północy. Do Nowego Jorku. Dzisiaj. Tam poprowadzę cię z wierzchowcem Legby, a ty dla mnie zabijesz…
— Kogo zabiję?
— Tego, kogo najbardziej pragniesz zabić, najemniku. Angie jęknęła, zadrżała i zaczęła szlochać.
— Już dobrze — powiedział. — Jesteśmy w połowie drogi do domu.
To bezsensowne zdanie, pomyślał, pomagając jej usiąść. Żadne z nich nie miało domu. Znalazł w parce paczkę naboi i wymienił ten, który wystrzelił w hondę. Odszukał w skrytce poplamioną farbą brzytwę i odciął wzmocnioną podszewkę kurtki; miliony mikrorurek izolacji zwijało się za ostrzem jak węże. Kiedy skończył, wsunął Smith Wessona do kabury i włożył parkę. Zwisała z niego w fałdach jak za luźny prochowiec, ale całkowicie maskowała wypukłość potężnego rewolweru.
— Dlaczego to robisz? — zdziwiła się. Grzbietem dłoni otarła wargi.
— Bo na zewnątrz jest ciepło, a muszę ukryć broń. — Wcisnął do kieszeni saszetkę pełną używanych nowych jenów. — Chodźmy — rzucił. — Musimy złapać metro.
Krople kondensacji ściekały bezustannie ze starej kopuły Georgetown, zbudowanej czterdzieści lat po tym, jak boleściwi Federalni wyprowadzili się na rubieże McLean. Waszyngton był miastem Południa, był nim od zawsze; jadąc pociągami od Bostonu przez kolejne stacje, człowiek czuł, jak zmienia się atmosfera Ciągu. Drzewa w dystrykcie rosły bujne i zielone, a ich liście przesłaniały łukowe lampy, gdy Turner i Angela Mitchell szli po spękanych chodnikach do Kręgu Duponta i stacji. Na placu stały beczki, a ktoś rozpalił ognisko ze śmieci w gigantycznym marmurowym pucharze pośrodku. Milczące postacie siedziały nieruchomo przy rozłożonych kocach, zastawionych surrealistycznym zestawem towarów: napęczniałe wilgocią okładki czarnych plastikowych audiodysków obok poobijanych protez kończyn z prymitywnymi sprzęgami nerwowymi, zakurzone szklane słoje pełne owalnych blaszek z numerami, pliki wyblakłych pocztówek, tanie indyjskie trody owinięte jeszcze w folię hurtownika, nie dopasowane ceramiczne komplety solniczek, kij golfowy z wytartym skórzanym uchwytem, szwajcarskie scyzoryki z brakującymi ostrzami, wgnieciony blaszany kosz na śmieci z litografią twarzy prezydenta, którego nazwisko Turner niemal sobie przypominał (Carter? Grosvenor?), niewyraźne hologramy Mauzoleum…
W cieniu przy wejściu na stację Turner potargował się cicho z chińskim chłopcem w białych dżinsach, wymieniając najmniejszy z banknotów Rudy'ego na dziewięć aluminiowych żetonów z wybitym ozdobnym logo OMBA Transport.
Dwa takie żetony pozwoliły im wejść na stację. Trzy zniknęły w automatach, wymienione na marną kawę i czerstwe drożdżówki. Pozostałe cztery powiozły ich na północ pociągiem mknącym bezgłośnie na magnetycznej poduszce. Turner oparł się, objął Angie ramieniem i udawał, że zamyka oczy; obserwował ich odbicie w oknie naprzeciw: wysoki mężczyzna, wychudzony i nie ogolony, przygarbiony pod ciężarem porażki, i skulona obok dziewczyna o pustych oczach. Nie odezwała się od wyjścia z zaułka, gdzie zostawili poduszkowiec.
Już drugi raz w ciągu ostatniej godziny zastanowił się, czy nie zadzwonić do swojego agenta. Jeśli musisz komuś zaufać, głosiła podstawowa zasada, ufaj agentowi. Ale Conroy powiedział, że właśnie przez agenta Turnera wynajął Oakeya i pozostałych i to budziło wątpliwości. Gdzie jest dzisiaj Conroy? Turner był prawie pewien, że to właśnie on wysłał za nimi Oakeya z laserem. Czy to Hosaka ustawił działo sekwencyjne w Arizonie, żeby zatrzeć ślady nieudanej próby przejęcia Mitchella? Ale jeśli tak, to czemu kazali Webber rozwalić medyków razem z ich ruchomym gabinetem i zniszczyć dek Maas-Neotek? I jeszcze Maas… Czy Maas zabił Mitchella? Czy istnieje powód, by wierzyć, że Mitchell naprawdę nie żyje? Owszem, istnieje, pomyślał, kiedy dziewczyna przy nim poruszyła się niespokojnie przez sen. Istnieje: Angie. Mitchell bał się, że ją zabiją; zorganizował to przejście, żeby mogła uciec, żeby przerzucić ją do Hosaki. Nie planował własnej ucieczki. Tak przynajmniej twierdzi Angie.
Przymknął powieki, odcinając się od odbić w szybie. Coś poruszyło się w mule zarejestrowanych wspomnień Mitchella. Wstyd. Nie mógł tego dosięgnąć… Nagle otworzył oczy. Co powiedziała u Rudy'ego? Ze ojciec coś w nią włożył, bo nie była dość mądra? Ostrożnie, by jej nie zbudzić, wysunął rękę zza jej pleców i sięgnął dwoma palcami do tylnej kieszeni spodni. Wyjął mały, czarny nylonowy futerał Conroya na tasiemce. Rozerwał rzep i wytrząsnął na dłoń spęczniały, asymetryczny szary biosoft. Maszynowe sny… Karuzela… Zbyt szybka, zbyt obca, by coś pochwycić. Ale jeśli szukał czegoś konkretnego, specyficznego, powinien jakoś to wyciągnąć…
Wsunął paznokieć pod zatyczkę gniazda, zdjął ją i położył obok siebie na skaju siedzenia. Wagon był prawie pusty i nikt z pasażerów nie zwracał na nich uwagi. Odetchnął głęboko, zacisnął zęby i wsunął biosoft…
Po dwudziestu sekundach znalazł to, czego szukał. Tym razem nie poczuł się tak obco; to dlatego, uznał, że chciał trafić na wybrany szczegół, fakt, dokładnie taki typ danych, jakich mógłby się spodziewać w zwykłym dossier czołowego naukowca: IQ córki, zarejestrowane w dorocznych zestawach testów.
Angela Mitchell wyrastała sporo ponad normę. Od samego początku…
Wyjął biosoft z gniazda i z roztargnieniem obracał go między kciukiem a palcem wskazującym. Wstyd. Mitchell, wstyd i szkoła… Oceny, pomyślał. Chcę znać stopnie tego drania, jego wyniki.
Znowu włączył się do dossier.
Nic. Trafił, gdzie trzeba, ale nie znalazł niczego.
Niemożliwe. Jeszcze raz.
I znowu…
— Niech to diabli… — powiedział na głos, kiedy wreszcie zobaczył.
Nastolatek z ogoloną głową zerknął na niego z siedzenia po drugiej stronie wagonu, po czym znowu skupił się na monologu kolegi: „Powtórzą ten mecz, na szczycie, o północy. Pójdziemy, ale będziemy tylko patrzeć, nie uda się, tylko obrona. Niech kopią sobie dupy, a my będziemy się śmiać, zobaczymy kto oberwie… Ostatnio Susan zwichnęła sobie rękę, łapiesz? Śmiesznie było, bo Cal chciał jechać do szpitala, ale był naćpany i wrąbał się yamahą w garb na jezdni…”
Turner wcisnął biosoft do gniazda.
Kiedy tym razem skończył, nie powiedział ani słowa. Znów objął Angie, uśmiechnął się i zobaczył ten uśmiech w szybie. Okrutny uśmiech; uśmiech człowieka na krawędzi.
Wyniki akademickie Mitchella były dobre, nawet bardzo dobre. Znakomite. Ale brakowało w nich łuku wznoszącego. Takiego łuku Turner nauczył się szukać w danych naukowców: pewnej znaczącej krzywej błyskotliwości. Potrafił ją dostrzec, tak jak doświadczony mechanik rozpoznaje metale po fontannie iskier na szlifierce. I Mitchell jej nie miał.
Читать дальше