Otworzył pudełko jakichś dużych naboi i zaczął je kolejno ładować do magazynka.
— Mogłem się wynieść, ale ostatnio ciągle oglądałem na wideo typów z biura prasowego Maas Biolabs. Coś bardzo dziwnego zdarzyło się na ich terenie w Arizonie. Niektórzy twierdzą, że to pocisk jądrowy, niektórzy że coś innego. A teraz mówią jeszcze, że ich człowiek od biosoftów nie żyje; zginął w czymś, co nazwali „nie powiązanym wypadkiem”. To Mitchell, facet który praktycznie wynalazł ten towar. Jak dotąd nikt inny nawet nie udaje, że potrafi wyprodukować biochipy… Dlatego Lucas i ja od początku założyliśmy, że Maas zrobił ten lodołamacz… Jeśli to był lodołamacz. Tyle że nie mieliśmy pojęcia, skąd się wziął u Finna, ani skąd tamci go wzięli. Ale jeśli poskładać wszystko do kupy, wygląda, że Maas Biolabs postanowiły nas ugotować. I pewnie to zrobią, bo mają nas w garści.
— No, nie wiem — wtrącił Jammer. — Mamy w tym budynku wielu przyjaciół…
— Mieliście — poprawił go Beauvoir i zaczął ładować automat Nambu. — Lokale większości ludzi z tego poziomu, i tego poniżej też, zostały dzisiaj wykupione. Za gotówkę. Potrzebne były całe worki. Parę osób zostało, ale to nie wystarczy.
— Przecież to bez sensu. — Jackie wyjęła Jammerowi z ręki szklaneczkę scotcha i wychyliła ją jednym haustem. — Co ktoś tak bardzo chce nam odebrać?
— Zaraz… — wtrącił Bobby. — Nie zapominaj: oni chyba nie wiedzą, że Lobowie skasowali mi lodołamacz. Może na nim tak im zależy.
— Nie — mruknął Beauvoir, wciskając do Nambu magazynek. — Nie mogli wiedzieć, że nie schowałeś go w mieszkaniu matki.
— Ale może byli tam i szukali…
— To skąd wiedzieli, że Lucas nie miał go w ahmedzie? — zapytał Jammer, wracając za bar.
— Finn też uważał, że ktoś wysłał tych trzech ninjów, żeby go zabili — przypomniał Bobby. — Ale mieli sprzęt, żeby go najpierw zmusić do odpowiedzi na pytania.
— Znowu Maas — stwierdził Beauvoir. — Zresztą nieważne. Mamy układ z Gothikami i Kasualami. Dowiedzielibyśmy się więcej, ale Alix wszedł na wysokie tony i nie chciał z Raymondem rozmawiać. Żadnej współpracy ze znienawidzonymi Kasualami. O ile nasi kowboje to zrozumieli, ta armia na zewnątrz ma dopilnować, żebyście stąd nie wyszli. I nie dopuścić tutaj takich jak ja, z bronią i sprzętem. — Wręczył Jackie naładowanego Nambu. — Umiesz strzelać z pistoletu? — spytał Bobby'ego.
— Jasne — skłamał Bobby.
— Nie — zaprotestował Jammer. — Dość mamy kłopotów nie dając mu broni do ręki. Jezu Chryste…
— To wszystko oznacza — oświadczył Beauvoir — że możemy oczekiwać kogoś, kto tu po nas przyjdzie. Jakiegoś profesjonalisty…
— Chyba że zwyczajnie wysadzą w diabły cały Hipermarket — burknął Jammer. — Razem z tymi wszystkimi zombie…
— Nie — zaprotestował Bobby. — Gdyby chcieli, już by to zrobili. Popatrzyli na niego.
— Trzeba chłopakowi przyznać… — rzekła Jackie. — Ma rację.
Po trzydziestu minutach Jammer spojrzał ponuro na Beauvoira.
— Muszę powiedzieć, że dawno nie słyszałem tak głupiego planu.
— Fakt, Beauyoir — wtrącił Bobby. — Dlaczego nie możemy zwyczajnie przeczołgać się przez ten wentylator, przekraść po dachu i dostać na sąsiedni budynek? Wykorzystamy tę linę, po której tu przeszedłeś.
— Na dachu jest Kasuali jak much na gównie — odparł Beauvoir. — Niektórzy może nawet mają dość rozumu, żeby znaleźć pokrywę, którą musiałem zrzucić, kiedy schodziłem tu na dół. Zostawiłem po drodze parę min odłamkowych. — Uśmiechnął się złowieszczo. — Poza tym sąsiedni wieżowiec jest wyższy. Musiałem wyjść tam na dach i wystrzelić monomola tutaj. Nie przeciągniesz się rękami po włóknie monomolekularnym; palce ci odpadną.
— Więc jak, do diabła, chciałeś się stąd wydostać?
— Daj spokój, Bobby — przerwała cicho Jackie. — Beauvoir zrobił to, co musiał. Teraz jest z nami i mamy broń.
— Bobby — zaproponował Beauvoir. — Może powtórzysz nam cały plan i sprawdzisz, czy wszystko rozumiemy…
Bobby doznał nieprzyjemnego uczucia, że Beauvoir chce sprawdzić, czy on wszystko zrozumiał. Mimo to nie protestował. Oparł się o bar i zaczął mówić:
— Wszyscy szykujemy broń i czekamy, tak? Jammer i ja wychodzimy przez jego dek i rozglądamy się po matrycy; może odkryjemy, co się tu dzieje…
— Chyba sam bym sobie z tym poradził — wtrącił Jammer.
— Diabli… — Bobby wyprostował się gniewnie. — Beauvoir chyba powiedział! Chcę wejść, chcę się włączyć! Niby jak inaczej mogę się czegoś nauczyć?
— Uspokój się, Bobby — rzuciła Jackie. — I mów dalej.
— No dobra — zgodził się chłopak urażony. — Ci faceci, którzy wynajęli Kasuali i Gothików, żeby nas tu pilnowali, prędzej czy później przyjdą po nas. Kiedy wejdą, załatwimy ich. Przynajmniej jednego weźmiemy żywcem. Potem wyrywamy się stąd, a że Gothicy i reszta nie spodziewają się takiej siły ognia, więc wydostajemy się na ulicę i uciekamy do Projektów…
— Myślę, że to załatwia sprawę — stwierdził Jammer, ruszając do zamkniętych, zasłoniętych drzwi. — I podsumowuje sytuację. — Przycisnął kciuk do płytki rygla i uchylił drzwi. — Hej, ty! — wrzasnął. — Nie ty! Ty, w kapeluszu! Rusz dupę i podejdź tu! Chcę pogadać…
Czerwony promień grubości ołówka przeciął drzwi, zasłonę, dwa palce Jammera i mignął nad barem. Wybuchła butelka, jej zawartość uniosła się w powietrze jako para i odparowane estry. Jammer wypuścił drzwi, które zamknęły się automatycznie, spojrzał na ruinę dłoni i ciężko usiadł na dywanie. Lokal z wolna wypełnij się choinkowym zapachem gotowanego ginu. Beauvoir porwał z lady srebrną gaśnicę i spryskiwał dymiącą kotarę, póki nie skończył się nabój CO, i nie opadł strumień gazu.
— Masz szczęście, Bobby — stwierdził, odrzucając gaśnicę przez ramię. — Brat Jammer już nigdy nie wciśnie klawiszy na żadnym deku…
Jackie przyklękła i cmoknęła na widok ręki Jammera. Bobby szybko odwrócił głowę.
— Wiesz — odezwała się Rez, wisząc przed Marly głową w dół — to właściwie nie moja sprawa, ale czy ktoś może na ciebie czeka tam, gdzie lecimy? Rozumiesz, dostarczę cię tam, nie ma obawy, a jeśli nie dostaniesz się do środka, zabiorę z powrotem na JAL Term. Ale gdyby nikt nie chciał cię wpuścić, to nie wiem, jak długo miałabym ochotę czekać. To jest złom, a we wrakach siedzą czasem dziwni faceci.
Rez — czyli Therese, jak dowiedziała się Marly z laminowanej licencji pilota przypiętej do konsoli „Sweetjane” — ruszając w rejs zdjęła swoją roboczą kamizelkę. Marly, otępiała od tęczy derm, jakie Rez nakleiła jej na przegub, by przeciwdziałać gwałtownym mdłościom syndromu adaptacji kosmicznej, przyglądała się wytatuowanej róży. Wykonano ją w japońskim stylu sprzed setek lat i Marly pomyślała sennie, że jej się podoba. Zresztą Rez też się jej podobała. Była równocześnie twarda i dziewczęca, i troszczyła się o swoją niezwykłą pasażerkę. Przez chwilę podziwiała skórzaną kurtkę i torebkę, po czym wsunęła je do czegoś w rodzaju nylonowej siatki umocowanej do ściany jak hamak i wypchanej kasetami, drukowanymi książkami i brudnymi ubraniami.
— Sama nie wiem — zdołała wykrztusić Marly. — Muszę spróbować jakoś się tam dostać…
Rez dopasowała uprząż anty-g pod pachami i na ramionach pasażerki.
Читать дальше