— Morska Dziewico… zaczynam widzieć w tobie człowieka — wyszeptała nad ranem.
— Co w tym strasznego?
— To… niemożliwe. Niemożliwe jest wierzyć w to, że jesteś człowiekiem. To poruszy… świat. Wszystko.
— Świat jest kruchy. Życie jest kruche. Po prostu uwierz, że cię kocham.
Gorzko się zaśmiała — i nagle po raz pierwszy odpowiedziała na jego pieszczoty.
Ciężar na jego duszy osłabł.
Jej włosy ciemnym złotem rozsypały się po poduszce. Jej skóra była brązowa, matowa, wilgotna od gorączkowego potu. Z pierwszymi promieniami słońca zasnęła — rozdarta, ale w końcu ukojona, spokojna, niemal szczęśliwa. W jej snach Mirtie kwitło i zapalały się ognie nad różowymi i białymi mostami.
— Miedziany Królu, Miedziany Królu. Weź, co jest mi drogie! Daj, czego potrzebuję!
Ostatecznie nie dowiedział się, jak ma na imię.
* * *
Po złożeniu tej nowej ofiary doświadczył chwilowej rozkoszy zrozumienia. Był silny i wielki jak nigdy, był mądry, ale do Ostatecznego Poznania zostało wciąż pół kroku. Tutaj, obok, na wyciągnięcie ręki. Cień wędrowca, idącego na zachód.
Leżał sam w rozrzuconej pościeli. Widział długie kosmyki, złotym haftem pobłyskujące na poduszce. Znowu złożył w ofierze człowieka, dopadło go przerażenie,” którego doświadczył zapewne muzykant Gejl, kiedy gryzł swoje ręce.
— Imperatorze — wyszeptał Razwijar. — Bogini Wof… Ktokolwiek. Pomóżcie mi!
Odpowiedzi nie było.
Wstawał świt. Wstał, ubrał się, nie wiedząc jeszcze, dokąd się wybiera i bez określonego celu po kilku minutach zaszedł do komnaty Podarka. Chimajryd spał, rozłożywszy się na pierzynie, a przy jego łóżku siedziała, jakby oczekując na coś, jego matka.
— Stój tam, Razwijar — jej głos był niski jak warkot rozjątrzonego smoka. — Stój tam i nie podchodź.
— Jaska?
— Zabiję cię, jeśli zrobisz choć krok.
Chłopiec poruszył się budząc powoli, ale Jaska nawet nie spojrzała na niego.
— Wiem, po co przyszedłeś. Wszystko wiem, Razwijar, już od dawna. Mój syn nie dostanie się Miedzianemu Królowi. I tak zwlekałam zbyt długo… Wyjedziemy dzisiaj. Nie możesz nas zatrzymać.
— Za bardzo przywykłaś do swojej potęgi — wolno powiedział Razwijar. — I wierzysz we własną nieomylność.
Tak naprawdę przyszedł po to, żeby, jak wtedy na statku, objąć dziecko i choć na chwilę przywrócić sobie duchowy spokój. Był pewien, że po to przyszedł, ale matka, wielki mag wiedziała lepiej i władca kamiennego zamku uświadomił sobie nagle, że ona ma rację.
Turkusowy pierścień na palcu Jaski rozbłysnął i zalał komnatę drżącym, nerwowym światłem.
— Odejdź. Albo umrzesz w tej chwili.
Podarek wybudził się zupełnie. Podskoczył na łóżku.
— Mamo! Co ty robisz?!
Jaska ledwie zdążyła chwycić go za kołnierz nocnej koszuli.
— Łuks! Do mnie!
Otworzyły się drzwi w głębi komnaty. Wszedł Łuna Księżyca, Razwijar był wstrząśnięty, jak dawno go nie widział. Nagóren postarzał się, jego krótka broda gdzieniegdzie posiwiała, szerokie ramiona zgarbiły się. Sierść była nastroszona i straciła blask. Na grzbiecie, wytartym przez siodło, bezradnie różowiała skóra.
Zamarł pomiędzy Jaską a Razwijarem. Popatrzył na żonę i na syna. Przeniósł wzrok na jeźdźca i władcę.
— Łuks, chodź z nami — wywarczała Jaska. — On sprzedał siebie i swoje życie Miedzianemu Królowi. On sam jest Miedzianym Królem. On nie składa ofiar — zabiera, zatraca siebie! Nie zatrzyma się.
— Mamo! Przecież to…
— Przyszedł, żeby cię złożyć w ofierze, Dar.
— Nie! — Podarek szarpnął się tak, że zatrzeszczało płótno.
— Razwijar…
— Łuks! — zawyła Jaska, odciągając do tyłu, niczym piórko, zapierającego się, maleńkiego chimajryda. — Jesteś z nami?!
— Jaska — przemówił ten, niemal bezgłośnie. — On jest moim jeźdźcem.
— Zaniesie cię na ołtarz!
— Jest moim jeźdźcem.
— Idiota!
— Jestem Nagórenem. A on jest moim jeźdźcem. Zabierz dziecko… Ja zostanę.
Jaska odwróciła się do niego z wykrzywioną gniewem, straszną twarzą. Napotkała ponure, ale bardzo stanowcze spojrzenie chimajryda.
— Co mi mówiłeś?! — krzyknęła kobieta. — Co mi obiecałeś?
— On jest moim jeźdźcem.
— A ja jestem twoją żoną!
— Wedle jego woli. On jest moim jeźdźcem.
— Poczekajcie — powiedział Razwijar i wrócił do drzwi. — Nie potrzebujemy takich rozpaczliwych scen… Odchodzę.
— Czy aby daleko? — Kobieta uniosła podbródek.
— Na Złotą Górę — głos władcy był lodowato spokojny, jego przyszłość leżała przed nim niczym zalana księżycowym blaskiem równina. — Odbyć pielgrzymkę. Łuks, chodź ze mną.
Jaska, możesz zabrać małego na „Skrzydlaka” choćby teraz. Tylko zostaw mi „Puzana”.
Nozdrza maga rozdęły się z przyzwyczajenia, jakby chciały wciągnąć w siebie całe powietrze w komnacie.
— Ty po TO tutaj przyszedłeś — powiedziała nieoczekiwanie spokojnie. — TO właśnie miałeś zamiar zrobić, tak?
— Tak — powiedział Razwijar.
— Paliłeś ich statki? Ja paliłam… dla ciebie?
— Tak.
— Zmieszałeś ich wszystkich z błotem, zgwałciłeś, poniżyłeś?
— Tak.
— Przeklęty Heksie!
— Tak. Łuks, idziemy.
— Nie! — Jaska teraz prawie piszczała. — On jest moim mężem… Ojcem mojego syna…
Pójdzie z nami! Proszę, chodź!
Nagóren długo patrzył na nią i Podarka. Razwijar czekał.
— On jest moim jeźdźcem.
W oczach Jaski mignął cień — jakby upadł topór.
* * *
Złota Góra wznosiła się daleko od morza, na tyłach Mirtie. Wielki występ wisiał nad przepaścią, niskie krzaki były obwieszone drobniutkimi dzwoneczkami. Według tradycji Mirtie, na Złotą Górę przychodzili nowożeńcy i zostawiali tutaj dzwoneczek, uważano, że przyniesie to szczęście młodym małżonkom.
Dzwoneczki grały cichuteńko, prawie na granicy słyszalności.
Razwijar patrzył na miasto. Nagóren stał obok, osiodłany, jego boki drżały — droga nie była łatwa. Wschodziło słońce. Poranne Mirtie było bardziej świeże i lekkie aniżeli Mirtie o zachodzie. Teraz, z góry, nie wydawało się szybujące — rozpostarte na nizinie pod górą, łowiło słońce czerwonymi i złotymi dachami, dotykało nieba złotymi szpilami iglic.
— Jak to się stało? — szeptem zapytał Łuks.
— Sam nie wiem.
— Jak to się stało? Zawsze byłem obok… Mój brat. Mój jeździec.
— Kiedy się spotkaliśmy, byłem już… już złożyłem pierwszą ofiarę. Nic nie mogłeś zrobić.
Nikt nie mógł nic zrobić. To jak śmiertelna choroba. Jak życie, które i tak zakończy się śmiercią.
Łuks patrzył spokojnie i surowo, tak jak patrzył zawsze. Razwijarowi nagle zrobiło się lżej.
Teraz mógł mówić.
— Wszystko rozumiem. Widzę każde ziarenko piasku, wiem, gdzie ono było i czym się stanie… Jaska torturowała dla mnie i zabijała wedle mojego rozkazu. Ona nie kocha syna, ponieważ ten stanął między nami. Ona nie kocha ciebie, ponieważ byłeś wobec niej zbyt uległy i zawsze mogła na ciebie liczyć. A mnie? Mnie nienawidzi. Łuks, jej dusza jest spalona jak te statki i to ja sprawiłem. Wiem, że nie mogę prosić o wybaczenie. Nie należy prosić o wybaczenie za to, co masz zamiar zrobić znowu.
Chimajryd podszedł bliżej. Położył rękę na ramieniu Razwijara. Ten patrzył na miasto.
Читать дальше