— Umrzyj, przeklęty Heksie! — wykrzyknął muzykant. Władca nie poruszył się. Stał dwa kroki przed chłopcem i patrzył, jak trzęsie się w jego ręce stalowe żądło.
— Powinienem umrzeć od spojrzenia twoich strasznych oczu? Czy zdechnąć ze śmiechu?
— Razwijar — głośniej powtórzyła Jaska. — Wystarczy!
Chłopak z przerażeniem patrzył mu w oczy.
— Bardzo dawno temu, pewien człowiek dał mi do rąk straszną broń — powiedział pół–Heks.
— Zdziwiłem się wtedy, że się nie boi. Mogłem zabić go o wiele szybciej i o wiele pewniej niż ty swoją igiełką. Powiedział: „Widzę cię na wskroś”. Teraz rozumiem, co to znaczy. Nie zabijesz mnie, odważny chłopcze, to ponad twoje siły…
Zatrzymał się pośrodku sali, założył ręce za plecy, spoglądając w ciemne, wysokie sklepienia.
— A na czyje siły, kto jest w stanie? — zapytał na głos.
* * *
„Miedziany Król — jeden z mrocznych, bezimiennych bogów. Przyjmuje ofiary nie od wszystkich i nie wszystkie…”.
Przeglądając tomy, Razwijar natknął się na znajomy styl i ledwie nie krzyknął z radości, jakby spotkał dawnego przyjaciela. „Kraje, w których byłem, ich bogowie i przesądy” — taki tytuł nosiła księga, napisana przez autora „Kronik chimajrydów”.
Dzieło znajdowało się w „barbarzyńskim” dziale. Obchodzono się z nim źle albo zostało ocalone z jakiegoś kataklizmu, a najprawdopodobniej i jedno i drugie. Karty były pofałdowane od wilgoci, która kiedyś w przeszłości musiała je dopaść, miejscami dotknięte przez ogień, na stronicach rozpanoszyła się pleśń, widoczne też były ślady po roztoczach. Razwijar zapragnął przepisać tę księgę — na czysto, skrupulatnie zachowując styl autora i jego przypisy, szkice kartograficznych map, które twórca robił na marginesach. Wiedział jednak, że to nigdy nie nastąpi i wszystko, co mógł zrobić dla autora nadzwyczajnej księgi, to odnowić na pierwszej stronie jego, prawie już starte, imię: „Waran”.
„…przypadkowe, niewiarygodne informacje. Ten, kto naprawdę składał ofiary Miedzianemu Królowi, milczy o tym i nigdy nie opowie… wewnętrzna potrzeba… — wers zniknął pod szarą plamą — można jedynie… zatrzymać razem z życiem. Ludzie wiele lat służący Miedzianemu Królowi, stają się niezwyciężeni i nie mogą nawet skończyć ze sobą. Jedyne naruszenie tej prawidłowości jest możliwe, jeśli w czasie ofia…”
Razwijar przewrócił stronicę. Cała następna strona była bezpowrotnie zniszczona; przeżarta starą pleśnią.
* * *
Kobieta stała przed nim w odświętnej, zapewne w swojej najlepszej sukni. Złote włosy, proste i delikatne, spływały na jej ramiona, okrywały plecy i opadały prawie do kolan.
— Jak cię zwą?
— Po co ci moje imię? — Uśmiechnęła się dumnie.
— Jesteś zuchwała — powiedział odczuwając dziwne zadowolenie. — To dobrze.
— Dla mnie dobrze? Czy dla ciebie?
— Dla mnie. Jesteś taka, jak chciałem. W młodości marzyłem… o Złotych kobietach.
— Miałeś żałosną młodość, żałosny Heksie? Marzenia były twoją rozrywką?
— Nie śmiałem nawet marzyć, że pewnego dnia wszystkie kobiety w Mirtie będą należeć do mnie.
— Wszystkie? Nie rozśmieszaj mnie. Ani jedna nie jest twoja.
— A ty?
— Ja? Ja to tylko kawałek mięsa, żałosny Heksie. Możesz zrobić z moim ciałem, co ci się podoba, ale ja nie jestem swoim ciałem. Możesz mnie wypatroszyć, ale ja zostanę wolna. Dalej, zaczynaj! Pokaż na co cię stać. Pozwól się śmiać, kiedy zrobi mi się wesoło!
Milczał i patrzył na nią.
Miała około dwudziestu lat. W niczym nie była podobna do Jaski w młodości, po chłopięcemu porywczej. Nie była podobna do pokornej, nieśmiałej Dżal. Była — teraz to wiedział — podobna do Mirtie, które wiecznie drażni, majaczy na horyzoncie. Złote miasto, śmiejące się w twarz… przepiękne jak wszystko, czego dotkną się Złoci.
Pod jego spojrzeniem uśmiech kobiety zaczął niknąć. Wciąż jeszcze zmuszała się do śmiechu, ale jej twarz, zarumieniona straceńczą odwagą, bladła, płowiała jak stara mapa na słońcu.
— Co się tak patrzysz? — jej głos już drżał. — Co tak wytrzeszczyłeś oczy?
Starała się odwrócić wzrok i nie mogła. Razwijar podszedł do niej blisko:
— A jeśli dzisiejszej nocy nie będzie ci do śmiechu? Czy mnie wynagrodzisz?
— Puść mnie — wyszeptała.
Ale nie potrafiła się wyswobodzić z pęt jego wzroku.
* * *
Mirtie kwitło okrągły rok — po przekwitnięciu jednych kwiatów zaczynały kwitnąć inne.
Po uliczkach miasta, szerokich i wąskich, krętych i łagodnych, biegały dzieci wszystkich stanów. Złote dzieci, beztroskie i miłe. Niekiedy z rejonów portu przychodził mały obcy, prosił, żeby wziąć go do zabawy. Zdarzało się, że przyjmowały takich do wspólnych gier, ale potem opowiadały, że obce dzieci umiały kraść i często wdawały się w bójkę. Za to, jeśli prowadzisz się z takim, jak ty, Złotym, zabawa nie będzie niczym zakłócona, chyba że deszcz nagle lunie z pociemniałego nieba.
Rankami, w zdobionych rzeźbami drewnianych i ceglanych budynkach, otwierały się sklepy.
Sklepikarki, surowe jak królowe, dawały na kredyt łakocie i owoce. Nad ulicą, na wyższych kondygnacjach, suszyła się bielizna i śpiewały ptaki, grała muzyka i całowali się zakochani.
Pnącza oplatały ściany i pnie. Ona wyrosła w złotym, błogosławionym Mirtie i nigdy nie chciała go opuścić.
— A podróżować? Zobaczyć dalekie kraje?
Tak, zdarzało się, do portu przypływały piękne statki z dalekich krajów. Ale wszyscy obcy z takim zachwytem rozglądali się wokół, że było dla niej jasne: w całym zamieszkałym świecie nie ma niczego lepszego od jej miasta.
— A lasy? Przecież wiesz, że na kontynencie rosną gęste łasy, płyną szerokie rzeki…
Razem z innymi dziećmi bawiła się w zagajniku, wyobrażając sobie, że to lasy. Puszczali stateczki po wodach strumyków. Dziewczynki wróżyły sobie narzeczonego, przywiązując do masztów stateczków kolorowe jedwabne wstążeczki…
— Co ty ze mną robisz? — pytała, spoglądając na niego z ciemności błyszczącymi oczami koloru miedzi. — Dlaczego opowiadam? Po co ci to wszystko?!
— Chcę wiedzieć. Opowiedz jeszcze.
Dziewczyna to płakała, to cichła, to znowu zaczynała się wyrywać, ale jego wola była niewspółmiernie silniejsza. Był ostrożny, nie chciał zadać jej bólu.
…W porcie wiły się marmurowe uliczki i dla dobrego zamążpójścia trzeba było każdej wiosny przynieść monetę posągowi Morskiej Dziewicy; pięknej i nagiej, z naszyjnikiem z muszelek — prawdziwych! — na cienkiej marmurowej szyi. Dziewica miała uchylone usta, dziewczynki, w tajemnicy przed sobą, wsuwały tam najdrobniejsze monety… Mówią, że obcy, robotnicy pracujący w porcie, wyciągali potem monety specjalną pętlą, ale one wierzyły, że Dziewica przyjmuje ich podarunek i narzeczony będzie jak trzeba…
— Jesteś zamężna?
— Nie! Morska Dziewico, po co ja ci to wszystko opowiadam… Nienawidzę cię, chcę, żebyś zdechł, przeklęty Heksie…
— Twój narzeczony…
— Był drugim pomocnikiem na okręcie flagowym… Zabiłeś go, jesteś mordercą! Po co ja ci to opowiadam, po co… Zaczarowałeś mnie? Jesteś magiem?
— Nie. Ja po prostu cię kocham.
— Kłamiesz!
— Kocham Mirtie i ciebie.
Nie kłamał. Tej nocy ona była jego ucieczką i przystanią, jedynym stworzeniem, zdolnym ochronić go przed zbliżającym się koszmarem. Więcej z nią rozmawiał niż pieścił, a złoty odblask jej włosów kładł się na jego bladej, białej twarzy.
Читать дальше