Związał najdłuższe kawałki materiału, tworząc bandaż, który owinął wokół talii rannej elfki. Rozerwawszy i związawszy końce płótna, Kith-Kanan delikatnie wziął Anaye na ręce. Była tak lekka, że bez trudu zaniósł ją z powrotem na polanę. Umościł towarzyszce miękkie posłanie z liści paproci i zaciągnął ciała martwych ludzi do lasu.
Kiedy Anaya poprosiła o wodę, młodzieniec przyłożył do jej ust skórzany bukłak i pozwolił, aby ugasiła pragnienie. Po kilku łykach Kagonesti rzekła słabym głosem:
— Słyszałam, jak mówili, że Mackeli i twoja latająca bestia zostali zabrani na statek. Wiedzieli, że ich śledzimy. Ich pan — Voltorno — jest półczlowiekiem i dzięki magii. Wiedział, że idziemy ich śladem.
— Półczłowiekiem? — spytał Kith-Kanan. Już wcześniej słyszał pogłoski o podobnych mieszańcach, jednak nigdy nie widział żadnego z nich na własne oczy.
— Voltorno nakazał swym ludziom zostać z tyłu i schwytać nas. — Kith-Kanan po raz kolejny przyłożył bukłak do ust Anayi. Kiedy skończyła pić, dodała: — Musisz mnie zostawić i ruszyć śladem Mackeliego.
Wiedział, że miała rację.
— Na pewno dasz sobie radę sama?
— Las mnie nie skrzywdzi. Tylko intruzi mogliby to zrobić, ale oni nas wyprzedzają, prowadząc ze sobą Mackeliego. Musisz się pospieszyć.
Nie ociągając się. Kith-Kanan zostawił Kagonesti bukłak z wodą i okrył elfkę porzuconą przez ludzi peleryną.
— Wkrótce wrócę — obiecał. — Z Mackelim i Arcuballisem. Słońce nieubłaganie chyliło się ku zachodowi i młodzieniec puścił się pędem w głąb lasu. Biegł tak szybko, że w ciągu zaledwie kilku minut pokonał przeszło milę. W powietrzu unosił się zapach soli. Morze było już blisko.
Gdzieś z przodu zalśniło odbite od metalu światło księżyca. Biegnąc, Kith-Kanan dostrzegł plecy dwóch mężczyzn, którzy wlekli przez las kogoś znacznie mniejszego od nich. Mackeli! Szyję chłopca oplatała pętla, podczas gdy on sam, potykając się, szedł za swymi porywaczami. Książę przygotował kuszę i posłał bełt prosto w plecy człowieka, który prowadził chłopca. Gdy drugi mężczyzna zobaczył, jak jego towarzysz pada na ziemię, natychmiast chwycił powróz i zaczął uciekać, ciągnąc Mackeliego za sobą.
Kith-Kanan ruszył za nim. Przeskoczywszy ponad ciałem zabitego, wydał z siebie zawodzący okrzyk, jakiego używali ścigający swą zwierzynę elfi łowcy. Upiorny wrzask okazał się ponad siły uciekającego człowieka. Wypuścił linę i rzucił się do ucieczki. Kith-Kanan posłał za nim kolejny bełt, jednak mężczyzna umknął pomiędzy drzewa i pocisk chybił.
Już po chwili książę był przy Mackelim, tnąc krępujący jego szyję sznur.
— Kith! — zawołał chłopiec. — Czy jest z tobą Ny?
— Tak, niedaleko stąd — odparł Kith-Kanan. — Gdzie mój gryf?
— Ma go Voltorno. Zaczarował twoją bestię, aby była mu posłuszna.
Kith-Kanan wręczył Mackeliemu swój sztylet.
— Zaczekaj tu. Wrócę po ciebie.
— Pozwól mi iść z tobą! Mogę się przydać! — zaprotestował chłopiec.
— Nie! — Mackeli nie chciał ustąpić, więc Kith-Kanan dodał: — Chce, abyś tu został, na wypadek gdyby Voltorno minął mnie i wracał tą drogą. — Wojownicza mina Mackeliego zniknęła natychmiast i chłopiec pokiwał głową. Gdy tylko Kith-Kanan się oddalił, Mackeli stanął na straży ze sztyletem w ręku.
Potężny huk fal zagłuszał wycie wiatru. Las skończył się gwałtownie na szczycie wysokiego klifu i Kith-Kanan musiał wbić pięty w ziemię, aby nie spaść z urwiska. Noc była jasna. Solinari i Lunitari wisiały wysoko na niebie. Światło księżyców i gwiazd zalewało srebrzystym blaskiem widok, jaki rozpościerał się w dole, przed oczami elfiego księcia. Kith-Kanan zdołał dostrzec potężny trójmasztowiec, kołyszący się leniwie na nadbrzeżnych falach. Jego żagle były zwinięte wokół rei.
Na widoczną w dole plażę prowadziła z klifu wąska ścieżka. Pierwszą rzeczą, jaką ujrzał Kith-Kanan, był kroczący nią Arcuballis. Bijący od ciała gryfa blask wyróżniał go na tle słabiej zarysowanych sylwetek porywaczy. Odziana w czerwoną pelerynę postać — prawdopodobnie półczłowiek zwany Voltornem — prowadziła gryfa za uzdę. Tuż za stworzeniem dreptał nerwowo kolejny człowiek. Kith-Kanan wyprostował się, stając się widoczny na tle rozgwieżdżonego nieba, i strzelił do niego z kuszy. Mężczyzna poczuł, jak pocisk przeszywa rękaw jego tuniki i wrzasnął z bólu. Natychmiast na plaży pojawili się kolejni ludzie, którzy wybiegłszy ze swej kryjówki u podnóża klifu, zaczęli zasypywać Kith-Kanana gradem strzał.
— Hej! — zawołał z dołu pojedynczy głos. Kith-Kanan ostrożnie podniósł głowę. Postać w czerwonej pelerynie odsunęła się od schwytanego gryfa i doskonale widoczna, stała teraz na plaży.
— Hej. Ty, tam na górze! Słyszysz mnie?
— Słyszę — odkrzyknął Kith-Kanan. — Oddaj mojego gryfa!
— Nie mogę go oddać. To stworzenie to jedyna zdobycz, jaka trafiła mi się w czasie tej podróży. Ty odzyskałeś chłopca. Zostaw zwierzę i wynoś się stąd.
— Nie! Oddaj Arcuballisa! Mam cię na celu — ostrzegł Kith-Kanan.
— Nie wątpię w to, ale jeśli mnie zastrzelisz, moi ludzie zabiją gryfa. Ja jednak nie chcę umierać i jestem pewien, że ty także nie chcesz, aby to samo spotkało twoje zwierzę. Co byś powiedział na uczciwy pojedynek na miecze, w którym gryf przypadnie zwycięzcy?
— Skąd mam wiedzieć, że nie użyjesz jakieś podstępu?
Półczłowiek zrzucił swoją pelerynę.
— Wątpię, aby to było konieczne.
Kith-Kanan nie ufał jego słowom, jednak zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, Voltorno zabrał jednemu ze swych ludzi latarnię i prowadząc ze sobą Arcuballisa, ruszył stromą ścieżką na szczyt klifu. Zwykle ożywiony Arcuballis szedł teraz ze zwieszoną smętnie głową. Jego potężne skrzydła były spętane skórzanymi pasami, a zakrzywiony dziób krępował prymitywny kaganiec zrobiony z kolczugi.
— Zaczarowałeś moje zwierzę — rzekł z wściekłością Kith-Kanan.
Voltorno przywiązał uzdę do pobliskiego drzewa, stawiając latarnię na sięgającym jego pasa głazie.
— To było konieczne. — Kiedy półczłowiek stanął w końcu twarzą w twarz z Kith-Kananem, elf przyjrzał mu się uważnie. Mężczyzna był dość wysoki, a w świetle latarni jego włosy lśniły jak złoto. Policzki i brodę pokryte miał delikatnym zarostem, który zdradzał jego ludzkie pochodzenie, podczas gdy łagodnie spiczaste uszy wskazywały, że w jego żyłach płynęła też elfia krew. Zarówno ubiór, jak i zachowanie były dużo bardziej wytworne od towarzyszących mu ludzi.
— Jesteś pewien, że masz wystarczająco dużo światła, by dobrze widzieć? — spytał z sarkazmem Kith-Kanan, wskazując dłonią latarnie.
W odpowiedzi Voltorno obdarzył go urzekającym uśmiechem.
— Ależ to nie dla mnie. To dla moich ludzi. Nie darowaliby sobie, gdyby przyszło im ominąć taki spektakl.
Kiedy Kith-Kanan wyciągnął swój miecz, półczłowiek pogratulował mu tak niezwykłej w jego mniemaniu broni.
— Wzór jest odrobinę przestarzały, jednak urzekająco piękny. Będzie mi dobrze służył, kiedy ty już zginiesz — uśmiechnął się znacząco.
Żądni obejrzenia pojedynku żeglarze zajęli swe miejsca na leżącej w dole plaży. Wiwatowali na cześć Voltorna i szydzili z Kith-Kanana, podczas gdy obaj mężczyźni okrążali się nieufnie. W pewnej chwili ostrze półczłowieka wystrzeliło do przodu, niemal sięgając serca Kith-Kanana. Silvanestyjski książę sparował jednak cios, odepchnął w bok smukłe, ergothiańskie ostrze i pchnął swym potężniejszym, elfim mieczem.
Читать дальше