Pojawiła się nieoczekiwanie, na stoku wzgórza nad wąwozem. Biała dziewczyna o twarzy osmaganej afrykańskim wiatrem, siedząca na małym, bułanym koniku. Fakt, wzięła ich z zaskoczenia, ale rozwalenie siedmiu bandziorów z karabinami w dwie minuty to i tak wyczyn godny najwyższej pochwały. Nieznajoma opatrzyła Mapete i odtransportowała do najbliższej wsi. Szamanowi dała sto pięćdziesiąt dolarów na koszty leczenia. Zadziwił go ten wielkopański gest.
Wiele tygodni leżał w malignie. Czarownik opowiedział mu, kogo spotkał. W Etiopii przyjęła arabskie imię Sadia. Widziano ją dwa razy. Była damą na dworze cesarza Teodora, doradzała cesarzowi Selasje podczas wojny z Włochami. Teraz wróciła po raz kolejny. Przez co najmniej wiek nie postarzała się wcale…
Mapete chciał zrewanżować się za uratowanie życia. Dwa lata temu dowiedział się, że dwudziestoletnia Europejka o imieniu Sadia prowadzi interesy w południowym Sudanie. Przemyt broni dla chrześcijańskich powstańców, szmugiel srebra, wielbłądów… Nim dotarł do jej kryjówki, okazało się, że sprzedała interes i wyjechała. Dokąd? – Nikt nie potrafił powiedzieć. I teraz spotykają się znowu…
Kurtka dziewczyny wisi na wieszaku. Zajęta podziwianiem fotografii nic nie zauważy. Wystarczy zrobić kilka kroków i wpuścić w jej kieszeń skórzany woreczek irydowych samorodków. Wie, że gdyby próbował wręczyć jej dar osobiście, nie przyjęłaby… Chciałby jeszcze coś dla niej zrobić. I nawet wie co. Ukryła się tutaj, więc nikomu nie powie, że ją spotkał.
* * *
Godzina dwudziesta. Deszcz stał się rzęsisty, ochłodziło się. W czasie, gdy jedni kończą się bawić, inni dopiero zaczynają. Szlachta łomocząc butami, wtarabania się do lochu przy Rynku. Barman bez słowa wskazuje gestem wejście do bocznej sali, zabezpieczone szarfą i tabliczką „zarezerwowano”. W piwnicy przy stole siedzi mężczyzna w brązowym płaszczu. Na blacie kamionkowe dzbany z miodem oraz piwem, kubki i talerze.
– Zapraszam do stołu, waszmościowie – uśmiecha się spod wąsa.
Król Polski, Jacek Komuda, ogląda się zaskoczony na barmana.
– Wynajęliśmy… – zaczyna.
Ten wzrusza ramionami.
– Powiedział, że jest z wami, zapłacił z góry za całą grupę…
Poczęstunku się nie odmawia. Zasiadają do stołu.
– Kim pan jest? – towarzyszący bandzie pisarz w haftowanej, ukraińskiej koszuli spogląda na fundatora. – Chcielibyśmy wiedzieć, komu zawdzięczamy…
Ten uśmiecha się ponownie. W jego oczach widać dziwny błysk. Są jasne i świetliste, a jednocześnie lśni w nich rozbawienie.
– Możecie nazywać mnie alchemikiem.
– Zacny zawód – mruczy pod nosem wydawca w stroju szwedzkiego oficera. – Jak się domyśliliście, panie?
– Dziś święto biskupa Marcina. Jeśli szanujecie stare tradycje, musieliście się tu zjawić.
– Święty Marcin – wzdycha Komuda. – Faktycznie, z tej okazji zeszliśmy się tutaj… Nie sądziliśmy, że ktoś poza nami obchodzi jeszcze to święto.
– Dzień, w którym tradycyjną potrawą winna być pieczona gęś – pisarz odrywa spojrzenie od kubka z miodem.
– Ba, tylko skąd ją wziąć? – mruczy król.
Alchemik wyciąga zza pasa krócicę. Strzał ponuro huknął w sufit. Wsypał jedną czwartą normalnego ładunku. Ale i tak zagrzmiało zdrowo. Na ten znak barman i kelner wnoszą tacę. Na srebrzonej blasze spoczywa wielka, kilkunastokilogramowa gęś. Upieczono ją na rożnie, nie żałując masła z czosnkiem i cynamonem. Skórka jest złocista, niebiański zapach, wypiera woń spalonego prochu, wierci w nosie… Szlachta wbija zdumione spojrzenia w gospodarza. Ten uśmiecha się skromnie. Odkłada pistolet na blat. Siedzący naprzeciwko król jest z wykształcenia historykiem. Pisarz ukończył archeologię. Obaj wpatrują się w broń zaskoczeni. Krócica jest autentyczna, na oko sądząc, siedemnastowieczna.
* * *
Zapach pieczonej gęsiny czuć aż na schodach. Księżniczka widać zabrała się za odgrzewanie w piekarniku potrawy. Weszły akurat w chwili, gdy zaglądała do kuchenki. Nie ma wprawy w używaniu gazu, ale nie przypaliła. Stół został już nakryty ukraińskim obrusem. Postawiła najlepsze talerze i położyła najładniejsze sztućce.
– Skąd wiedziałaś, że dziś święto? – dziwi się Stanisława.
– To nie jest codzienna potrawa – uśmiecha się księżniczka. – Poza tym to dzień świętego Marcina. Gdy mieszkałam jakiś czas wśród Madziarów, obchodziliśmy ten dzień bardzo uroczyście.
Oczy Katarzyny ciemnieją. Jej kuzynka i przyjaciółka niekiedy zaskakują ją wiedzą o rzeczach, o których ona nie ma pojęcia.
* * *
Impreza w piwnicy dogasa. Pieczona gęś to już tylko wspomnienie, pozostała po niej kupka starannie ogryzionych kości. Niewielka, złocista plama znacząca blachę, to ślad jabłkowego farszu… Wypili przy stole z dziesięć litrów miodu trójniaka. Rozmowy toczą się leniwie. Pisarz przekomarza się z wydawcą. Maniakalny grafoman nawet w czasie wolnym rozmyśla, co by tu jeszcze napisać. Gawędzi z siedzącą obok drobną blondyneczką. Król referuje kilku ciekawym dzieje słynnego warchoła i infamisa Stadnickiego, zwanego Diabłem Łańcuckim. Rosły szlachcic w jasnożółtym żupanie zwraca się do milczącego gospodarza.
– Alchemiku, czy masz jakieś imię?
Uśmiech i błysk oczu.
– Możecie mnie nazywać Sędziwojem.
* * *
– Dzień świętego Marcina oznaczał dawniej zakończenie wszystkich prac polowych – wyjaśnia Stanisława. – Aż do wiosny zajęcia gospodarskie ograniczały się do prac w obejściu. Rąbało się drwa, lepiło na zapas pierogi, potem nadchodziły długie wieczory, kiedy kobiety zbierały się razem, by drzeć pierze lub tkać, a przy okazji opowiadały sobie rozmaite, najczęściej straszne historie…
– Pierogi na zapas? – brwi byłej agentki unoszą się do góry. – Jak to?
– Lepiło się je przez kilka dni, lekko suszyło, żeby się nie posklejały i wieszało w worku na strychu. Zimy przychodziły wtedy wcześniej i były mroźne, bez tych głupich odwilży już w styczniu. Worek pierogów, czasem dwa, obok wisiały szynki, oprócz tego połcie wędzonej słoniny… Było co jeść aż do wiosny…
– Dlaczego w tym dniu jadało się gęsinę? – zaciekawiła się kuzynka.
– Legenda mówi, że święty Marcin, gdy chciano go wybrać papieżem, ukrył się wśród stada gęsi… Inna, że gdy był papieżem, w Rzymie wybuchł straszny głód. Ptaki te miały w wiecznym mieście status nieomal jak święte krowy w Indiach. Od czasu, gdy gęganiem zbudziły straże na kapitolu, żyły sobie spokojnie, pielęgnowane i dokarmiane przez mieszkańców. Papież, aby ratować głodujących biedaków, kazał wytłuc to pierzaste tałatajstwo… Tylko nie pasuje tu jeden szczegół – uśmiechnęła się. – Święty Marcin nigdy nie był papieżem. Był nim inny Marcin, po śmierci także kanonizowany. Z czasem dwie tradycje zlały się w jedną…
– Byłam kiedyś w Rzymie – chwali się Monika. – W roku świętym tysiąc sześćsetnym. Widziałam wówczas z daleka cudowną relikwię, chustę Świętej Weroniki…
– Pora spać – mruczy Stanisława; po wypiciu połowy butelki wina czuje się bardzo zmęczona.
* * *
W niedzielę rano Katarzyna i Stanisława poszły do kościoła. Księżniczka czuła się już lepiej, ale rany nadal wyglądały dość paskudnie. Stanisława położyła na tacy mały, skórzany woreczek, wypełniony czymś ciężkim.
– Co to było? – zapytała kuzynka, gdy msza dobiegła końca.
Читать дальше