Rozległ się cichy syk narastający na sile, a potem od skały sypnęło iskrami. Syk przerodził się w słaby szum zagłuszony niemal przez hałasujący wodospad, iskry zniknęły, ale od rozpalonej przed chwilą szczypty tajemniczego proszku oddzieliła się nagle struga rozżarzonej gęstej cieczy i spłynęła cienkim strumykiem jakieś dwie stopy niżej. Teraz syk stał się nieco głośniejszy, a skała wyraźnie topniała w miejscu, gdzie płonęła ognista strużka. Pashut popatrzył na zdziwionego Malcona i podszedł bliżej skały, sięgnął do naczynia z kolejną szczyptą ognistego proszku sypnął półkolem po skale. Po chwili całe półkole trysnęło iskrami i zapłonęło żarem.
– W skałach znajdujemy czasem duże kule, z których robimy te proszki. Oddzielnie każdy z nich jest niepalny, a połączone razem… – Pashut wskazał kciukiem palącą się skałę -… w ten sposób często wycinamy swoje korytarze albo komory. Wzięliśmy z sobą tyle proszku, że możemy ściąć tę skałę i jeszcze sporo nam zostanie.
– Hm… – Malcon nie odrywał spojrzenia od stopionej skały. – Widzisz… wydaje mi się, że Lippys dobrze wie o nas. Wie, że tu siedzimy i wcale nie liczy specjalnie na potwory zamieszkujące jego jezioro. Zbiera siły do decydującej walki, wszystko inne ma niewielkie znaczenie. Ale… – podniósł dłoń, by Pashut pozwolił mu dokończyć -… możemy go zadręczyć, zmęczyć ciągłą walką i może wtedy będzie słabszy. Przecież Ogiana wcale nie powiedziała, że Magowie czy ten Doculot jest niepokonany, prawda? Chodźcie, mam pomysł – odszedł od skały i wrócił na swoje miejsce.
Reszta oddziału rozsiadła się w ciszy kręgiem. Osiemnaście par oczu wpiło się w Malcona. Ziga podeszła do pana, stanęła obok niego. Jednostajnie szumiała woda. Syczała rozpalona skała.
Hombet zastrzygł uszami i parskając cicho potrząsnął głową. Jego kopyta zadudniły na pozbawionej źdźbła trawy, twardo ubitej ziemi między drzewami i gęstą, brunatną wodą, omywającą warownię Lippysa. Malcon pochylił się poklepując szyję rumaka i cmoknął uspokajająco kilka razy. Widział, że zwierzęta są zaniepokojone bliskością jeziora i być może jeszcze czegoś, czego on na razie nie wyczuwał, choć spodziewał się najgorszego. Ściągnął wodze i od razu puścił je swobodnie, usiadł wygodnie w siodle i rozejrzał się po okolicy. Jeszcze raz poklepał Hombeta i kładąc rękę na rękojeści Gaeda krzyknął głośno:
– Lippysie! Chodź tu i stań do walki! Nie chowaj się w norze. Wiem, że mnie słyszysz!
Odczekał chwilę, ale nic się nie poruszyło w zasięgu wzroku. Malcon nabrał powietrza w płucach, ale nie zdążył wydać z siebie dźwięku, gdy nagle mały placek gliny między nim i wodą zmienił kolor na czarny, zawirowało nad nim powietrze, tworząc małą trąbę powietrzną, bezgłośną, wąską i wysoką. Ziga szczeknęła krótko i przysunęła się bliżej nóg Hombeta. Koń zadrżał, ale nie poruszył się. Ciemny wir nagłe rozpierzchnął się, a na ziemi pozostał duży, jaskrawoczerwony ptak. Stał chwilę nieruchomo jakby chciał, żeby Malcon dobrze go sobie obejrzał. Ptak miał duży, mocny dziób, czarny z jaśniejszym końcem i takiego samego koloru łapy zakończone szerokimi szponami. Ptak potrząsnął głową, zatrzepotał krótko skrzydłami i otworzył dziób. Wydał z siebie ostry, przenikliwy skrzek, a obserwujący go w napięciu Malcon zauważył, że nieco z boku, z prawej strony, kilka kroków przed pyskiem Hombeta pojawiła się ciemna, prawie czarna plama. Popatrzył w tamtą stronę, ale nie było tam nic prócz plamy ciemności przed oczami, widział przez nią brzeg bajora i drzewa, ale wszystko to zamazane, jakby nagle przed oczami wyrosła nieregularna, ciemna, zakopcona szyba. Usłyszał drugi skrzek ptaka i gdy przeniósł spojrzenie na niego zobaczył drugą taką samą plamę ciemności, tym razem z lewej strony. I od razu ptaszysko zaskrzeczało ponownie, teraz był to długi skrzek i od razu kilka plam ciemności zlało się w jedną dużą, tworząc prawie połowę półkola otaczającego Malcona. Dorn miał wrażenie, że stoi przed oknem, w którego szybę ktoś rzuca plackami błota. Zrozumiał, że ptak w jakiś sposób odcina go od światła i otacza ciemnością, skrzek prawie nieprzerwanie dochodzący ze strony niewidzialnego, już za plamą mroku, ptaka, wzmagał ciemności. Malcon cichym szeptem przemówił do Zigi i Hombeta, ale poza tym nie wykonał żadnego ruchu. Siedział jak skamieniały, godząc się z zapadającym szybko wokół własnej osoby zmierzchem. W otaczających ciemnościach nie odróżniał już nawet kolan Hombeta od własnych stóp, w mroku zniknęła Ziga, niewidoczny ptak skrzeknął jeszcze kilka razy, a potem, po chwili ciszy, jakieś zimne palce, tysiące niewidzialnych chłodnych macek chwyciły jednocześnie Malcona, tak ze nie mógł nawet poruszyć oczami, ciasna, dusząca obręcz ścisnęła pierś króla Laberi. Poczuł, że jakaś potężna siła wyrywa go z siodła i unosi w powietrze, nie próbował walczyć ani nawet krzyczeć; wiedział, że wyzywając Lippysa musi się liczyć z nagłym i potężnym atakiem, ale przeczuwał też – i na tym przeczuciu opierał swój plan, swoją nadzieję na walkę – że Lippys nie może nawet przy użyciu magii zniszczyć go od jednego uderzenia.
Czuł, że unosi się w powietrze, ale plama ciemności otaczała go nadal i nie widział nic przez krótką chwilę, aż nagle rozległ się głuchy, przeciągły dźwięk dzwonu, przypominający dźwięk, jaki słyszał w skalnym korytarzu, gdy z Kaplanem zdążali do wieży Mezara. Jedno uderzenie dzwonu trwało długo, a im bardziej cichł dźwięk, tym jaśniej stawało się wokół Malcona i gdy zapadła cisza, opadła plama mroku otaczająca go dotychczas. Niewidzialne więzy krępowały go nadal, ale mógł patrzeć przed siebie. Więc patrzył.
Znajdował się w dużej, większej niż sala tronowa w Tuneppe, komnacie, której ściany przechodziły łukiem w kopułę dachu. I ściana, i część kopuły, którą widział Malcon, miała kolor jaskrawoczerwony, taki sam jak upierzenie ptaka, który ciemnością atakował Malcona. Całą widoczną powierzchnię pokrywały pogmatwane, poplątane, przeplatające się rysunki wykonane białą i czerwoną farbą. Plątanina dwukolorowych grubszych i cieńszych linii nie miała sensu, chwilami przypominała Malconowi jakieś skomplikowane ryty, ale ponieważ nie mógł poruszać oczami, wpatrywał się tylko w mały kawałek ściany, resztę widząc tylko kącikami oczu. W sali było jasno, choć Malcon nie widział ani jednego okna, jasność biła z dołu, spod nóg, jakby stał na olbrzymiej lampie oliwnej. Jeszcze raz spróbował poruszyć oczami i od razu zaniechał wysiłku. Z boku dostrzegł jakieś poruszenie i w odległości trzech, czterech kroków przed nim stanął Lippys. Malcon zobaczył wysokiego, mocno zbudowanego mężczyznę, przeciwieństwo pokracznego, tłustego Mezara. Mag zatrzymał się dokładnie na wprost Malcona, tak że Dorn mógł bez wysiłku przyjrzeć się jego twarzy. Lippys miał szlachetne, zdecydowanymi ruchami wyrzeźbione rysy, wąski nos, oczy ciemne, głęboko osadzone pod zrastającymi się brwiami. Czoło zakrywała szeroka opaska nałożona na długie, ciemne, bez pasemka siwizny włosy, choć twarz była przybrużdżona kilkoma zmarszczkami, wskazującymi na podeszły wiek. Gęsta, krótko przystrzyżona broda i wąsy były nieco jaśniejsze niż włosy na głowie, ale również nie widać w nich było siwizny. Malcon, choć nieruchomo wpatrzony w oblicze czerwonego Maga, widział też szeroki, prosty płaszcz bez ozdób i rękawów, całe ubranie Lippysa, kolor płaszcza, intensywna purpura, odróżniał się nieco od karminu ścian.
Читать дальше