– Zapalamy – powiedział Hok Loffer i wskazał szerokim gestem osiem stosów drewna oraz hirani stojących pośrodku utworzonego kręgu i Fineagona z pękiem zaostrzonych kołków w zgięciu łokcia.
Gdy Malcon z Hokiem podeszli do kręgu, Fineagon skinął ręką i ośmiu Pia pochyliło się nad małym ogniskiem rozpalonym nieco z boku. Po chwili rozeszli się, każdy przystanął przy jednym ze stosów i po chwili, gdy Fineagon ponownie skinął dłonią, każdy rozpalił swoje ognisko. Chrust, obłamany z suchych drzew, zapłonął prawie nie dymiąc. Fineagon przystanął między dwoma ogniskami, przykucnął i celując tak, by dwójka hirani zasłaniała ognisko naprzeciwko, wbił jeden z trzymanych kołków w ziemię. Hirani stali nieruchomo, Fineagon przeszedł do miejsca między dwoma następnymi ogniskami i powtórzył czynność. Wszyscy zauważyli, że obaj spętani jeńcy poruszyli się niemrawo. Ciche westchnienia ulgi i nadziei wyrwały się z prawie wszystkich piersi. Teraz każdy wbity kołek powodował szarpnięcie hirani, po piątym zaczęli cicho skowytać. Kilku z Pia poruszyło się radośnie, ale Pashut podniósł zaciśniętą pięść i uciszył współplemieńców. Fineagon wbił siódmy i ósmy kołek i przystanął za ostatnimi ogniskami, między którymi nie było jeszcze palika. Zerknął szybko po towarzyszach i dłonią odsunął wszystkich od ognisk, sam przykucnął, po chwili przymierzania przyłożył kołek do ziemi i uderzył zdecydowanie obuchem topora. Chwilę nic się nie działo, potem obaj hirani skręcili się jak z ogromnego bólu, ale bezgłośnie, szarpnęli się potężnie, aż kilka rzemieni trzasnęło z cichym brzęknięciem. Hirani zatoczyli się na uwięzi z kilku bogo i upadli. Jednocześnie wszystkie ogniska przygasły jakby zalane potężną strugą wody, choć nie było ani pary ani dymu, ani syczenia. Ogień zniknął zdmuchnięty niewidzialnym, niewyczuwalnym wiatrem, ale gdy tylko Pashut skoczył w kierunku nieruchomo leżących na ziemi Pia, rozległ się wysoki, głośny zgrzyt i nagłe ze wszystkich wygaszonych stosów buchnął płasko ścieląc się po ziemi, zimny, ciemnoniebieski ogień. Zgrzyt ucichł i tylko niesamowity, kręgami rozchodzący się płomień cicho bulgotał, dźwiękiem tym i kształtem przypominając kręgi na jakiejś niesamowitej wodzie. A gdy wszystkie kręgi połączyły się ze sobą tworząc jedno wielkie koło wokół nieruchomych postaci, coś zacharczało głośno, obrzydliwie, rozległ się głośny jęk i zaraz potem głębokie westchnienie, przeciągłe, mroczne, groźne, obiecujące zemstę. Niebieski ogień zgasł w mgnieniu oka. Fineagon wstrzymując pozostałych podniesioną dłonią, pierwszy zbliżył się do kręgu ognisk, przekroczył jego linię i zatrzymał się nad leżącymi nieruchomo dwiema postaciami. Przykucnął i zerwał worek z głowy jednego z Pia, chwycił go za ramię i odwrócił twarzą do góry, a potem krzyknął:
– Rozpalcie dwa ogniska. Oni są zmarznięci jak po kąpieli w przerębli.
Część zgromadzonych rzuciła się do reszty chrustu, większość podbiegła do Fineagona trzymającego rękę jednego z Pia wyciągniętą do góry.
– Cień! Jest cień – powtarzał stary Pia zaciskając wargi, by nie wypłynął na twarz uśmiech szczęścia. – Są straszliwie zmarznięci i słabi jak dwudniowe kocięta, ale są ludźmi. Trzeba ich położyć między ogniami i nakryć wszystkim co mamy.
– Ugotować świeżej, gorącej tensy – powiedział Pashut do jednego z Pia. – I rozejść się stąd. Gdzie wartownicy? – wrzasnął nagle głośno.
Kilku Pia rzuciło się na wszystkie strony, jeden podbiegł do spętanych koni i zaczął szarpać worki. Sachel z Toulikiem i Pashut z Malconem przenieśli obu nieprzytomnych Pia i ułożyli między płonącymi już ogniskami. Hok poszedł za nimi, ale po kilku krokach zawrócił, podszedł blisko krawędzi piasku, przystanął tuż nad brzegiem, uśmiechnął się szeroko, splunął soczyście w piach i pogroził mu pięścią.
Nigwere i Jo, osłabieni, ale zupełnie przytomni, jednocześnie zażądali dalszej jazdy. Było wcześnie rano, po nocy, podczas której nikt nie położył się spać. Obaj nic nie pamiętali, prócz popłochu koni i uczucia duszenia się po zanurzeniu w piasku. Malcon po naradzie z Pashutem postanowił dać im jeszcze czas na wypoczynek. W dalszą drogę wyruszyli dopiero w południe, a już po trzech godzinach przekonali się jak byli lekkomyślni nie rozsyłając zwiadowców – drzewa nagle zgęstniały, zasłoniły ciężkie niebo nad głową, ale po kilkuset krokach las urwał się nagle. Zaskoczeni przystanęli pod koronami ostatnich drzew, widząc tak blisko ostatniego biwaku jezioro i zamek Lippysa.
Ciemna, prawie czarna woda leniwie, tłusto przewalała się w olbrzymiej niecce. Środek jeziora zajmowała wyspa otoczona gęstą kamienną palisadą z ostrych kołków sterczących gęsto jak szpilki jeżaka. Za kamiennymi kolcami widniały baniaste kopuły budynków tworzących bastion Lippysa. Pashut odesłał Pia głębiej za drzewa, a sarn z Malconem i Hokiem podczołgał się do ostatnich drzew. Spoza ich pni obejrzeli dokładnie jezioro i ogrodzenie. Nie zauważyli w nim żadnego przejścia, bramy czy nawet furtki. W końcu zniecierpliwiony Hok syknął i gestami zaproponował wycofanie się. Gdy zebrali się wszyscy, zabrał głos pierwszy:
– Nie dostaniemy się za skarby do zamku normalną drogą – Widzieliście jak faluje woda? – popatrzył na Pashuta i Malcona. Obaj po kolei skinęli głowami. – W tej wodzie znajdują się stwory, które jednym ruchem łapy mogą zatłuc nas wszystkich, a jest ich tam chyba więcej niż dwa czy trzy.
– Widzieliście wpływająca rzekę? – zapytał Pashut.
– Nie – odpowiedzieli zgodnie Malcon i Hok.
– Jest taka. Ale nie widziałem odpływu z tego jeziora. A musi przecież być. Podejrzewam… Hm… Myślę, że na zachodzie… – pokazał palcem kierunek -… tam teren obniża się…
– Ale co to nam da? – zapytał Malcon. – Masz jakiś pomysł?
– Nie bardzo, ale skoro nie możemy dotrzeć do warowni Lippysa prostą drogą, musimy spróbować dostać się tam w jakiś niezwykły sposób – drogą powietrzną, pod wodą czy ja wiem jak? Musi to na pewno być coś zaskakującego, więc przyszedł mi do głowy odpływ – wzruszył ramionami.
Malcon rozejrzał się po zebranych w krąg towarzyszach. Przywykł już do tego, że od czasu wejścia do Yara rzadko śmiał się sam i równie rzadko widział uśmiech na twarzy towarzyszy, teraz też wszystkie twarze były poważne, wychudłe i zszarzałe od ciągłego napięcia i oczekiwania na cios Yara. W niektórych oczach zauważył słabe oznaki rezygnacji, zniechęcenia. Zrozumiał, że muszą albo szybko zaatakować Maga, albo wypocząć dzień lub dwa we względnie bezpiecznym miejscu, ale nie widział możliwości ani ataku, ani wypoczynku. Położył dłoń na głowie leżącej obok wilczycy.
– Musimy wysłać zwiadowców. Pashut, niech pojadą Pod osłoną drzew na zachód tak daleko jak to możliwe. Może uda im się okrążyć całe tu cuchnące bajoro, ale niech za nic nie wysuwają się na odkrytą przestrzeń.
– Dwaj ludzie niech pójdą obserwować jezioro, wyznacz wartowników, reszta odpoczywa. Wy jak się czujecie? – zwrócił się do byłych hirani.
– Dobrze – zerwał się na nogi Jo. – Mogę pełnić wartę, albo…
– Dobrze, dobrze – słabo uśmiechnął się Malcon, widząc że obaj chwieją się na nogach. – Na razie nabierajcie sił.
Chwilę w obozowisku trwało poruszenie, trzy pary konnych zwiadowców wyruszyły z obozowiska i zniknęły pośród drzew, pięciu Pia rozeszło się we wszystkie strony i zajęło stanowiska tyłem do biwaku. Reszta powoli zaległa w kilku grupkach, rozpoczęły się ciche rozmowy bez śmiechu i żartów. Malcon ułożył się na plecach z rakami pod głową, przy boku czuł Zigę, trochę dalej siedział Hok z Pashutem. Przymknął oczy. Nie mówił tego nikomu, ale czekał na jakiś znak, na kolejną pomocną uwagę Jogasa, nie chciał uwierzyć, że nie otrzyma już żadnej wskazówki, że będzie musiał polegać na sobie i w dodatku od jego decyzji zależeć będzie nie tylko własne życie, ale życie kilkunastu ludzi. Spróbował przywołać z pamięci twarz Jogasa, Saila, przypomniał sobie kilka przyjemnych zabaw w zamku, turnieje, polowania…
Читать дальше