– Wiesz, że woda w wodospadzie jest najzupełniej normalna? – zapytał. – W chwili, kiedy wylewa się z tego cuchnącego bajora, traci cały smród. Piła ją Ziga, piły konie, a potem my. Ale nie możemy ugotować więcej ciepłej strawy – brakuje tu chrustu, a nie chcieliśmy, żeby dym wydostawał się przez wejście. Hok proponował, żeby je szczelnie zasłonić, wtedy dym musiałby mieszać się z wodą i nie byłoby śladu, ale nie bardzo wiem jak zasłonić tę dziurę – wskazał ręką do tyłu.
Pashut mówił szybko, był nienaturalnie ożywiony, unikał spojrzenia Malcona żującego mięso i wpatrującego się poważnie w wodza Pia. Umilkł nagle, bo Malcon uśmiechnął się słabo, a potem trącił go łokciem.
– Poczekaj, Pashut. Zjem i opowiem wszystko. Nie mam przed wami tajemnic, chyba mi ufasz?
– Nie mów tak. Ufamy wszyscy wszystkim nawzajem. Inaczej nie dotarlibyśmy aż tak daleko. Ale zrozum naszą niecierpliwość – siedzimy tu jak na wysepce pośród bagien i tylko ty wiesz, czy wytrzyma nasz ciężar… – Pia westchnął.
– Przepraszam was. Powinienem był od razu wszystko opowiedzieć, ale dopiero słowa Hoka przywróciły mi pamięć, a potem… Potem musiałem pomyśleć o kilku sprawach – położył dłoń na ramieniu Pashuta. – Po posiłku zbieramy się wszyscy, dobrze?
Pashut skinął kilka razy głową, ostrożnie położył rękę na karku wilczycy i przejechał dłonią po jej grzbiecie. Kiwał jeszcze raz głową i odszedł w kierunku wyjścia. Mijając Hoka powiedział coś cicho i zniknął w gąszczu na progu jaskini. Malcon nie spiesząc się dokończył posiłek i wypił resztę piry. Wstał i wypłukał kubek wychylając się w kierunku grubej ściany wody spływającej ze skalnego progu. Zobaczył, że Pashut wrócił i pokazał mu gestem, aby zebrał wszystkich, a sam podszedł do Hombeta i chwilę spędził głaszcząc pysk konia wyraźnie ucieszonego obecnością pana. Potem – widząc, że prócz wartowników wszyscy zebrali się i stoją półkolem czekając na niego – podszedł do nich i usiadł pierwszy.
– Posłuchajcie, stała się rzecz dziwna, moim zdaniem najdziwniejsza od wejścia do Yara – potarł dłońmi skrzyżowane kolana i popatrzył po kolei w oczy wszystkich siedzących w kole. – Nie wiem jak to się stało, ale we śnie rozmawiałem z kimś… Nie wiem co i kto to jest, nie mogłem tego zrozumieć, choć rozmawialiśmy w znanym mi języku. Usłyszałem najpierw jakiś wołający mnie głos, a potem poczułem, że jestem blisko kogoś przyjaznego, kogoś dobrego… Nie wiem… To było jak ognisko w mroźną jesienną noc, jak łyk grzanego wina po uciążliwej podróży… Pomyślałem, że umarłem i tylko mój duch… – Malcon przygryzł dolną wargę -… ale znów usłyszałem ten głos.
„- Nie umarłeś, Malconie. Nazywaj mnie Ogiana. Będzie Ci łatwiej rozmawiać ze mną.
– Kim jesteś?
– To nie tak łatwo wytłumaczyć, Malconie. Musielibyśmy wrócić do czasów chaosu, kiedy rodził się świat zamieszkiwany teraz przez was, ludzi…
– A ty? Kim jesteś?
– Ja… Kiedyś był to mój świat, ale musieliśmy odejść. Nikt nas nie wypędzał, ale tak być musiało. Odeszli wszyscy, rozpłynęli się w nicości bez końca i początku, bez dnia i nocy, bez cienia i blasku. I wtedy okazało się, że jeden z nas nie podporządkował się prawu. Zawładnął siłami, które nam służyły, a które miały wygasnąć po naszym odejściu i postanowił zapanować nad światem, kiedy nastaną tu ludzie. Nie mieliśmy już możliwości zapobiec jego zamiarom – wyobraź sobie dogasające ognisko, którego dorzucone drewno już nie rozpali. Można tylko zarzucić żar grubą warstwą mokrych gałęzi i czekać, czy za jakiś czas nie buchnie płomień. Tak było i z nami. Musieliśmy czekać. Nasz ogień nie zapłonął pełnym blaskiem. Ja zostałam, a moim zadaniem jest walczyć z siłą, którą wy nazywacie Magami. Ale nie mogę tego zrobić. Wygasam. Niknę. Mogłam tylko pomóc ci trochę… Będziesz musiał walczyć ty, będą musieli walczyć ludzie. O swój świat.
– Jak?
– Musicie pokonać tych, których nazywacie Magami. To wystarczy. I tak nie zrozumiesz, co wtedy się stanie, ale dzisiaj nie próbuj ogarniać tego wyobraźnią. Myśl tylko o tym, że trzeba zwyciężyć Magów. Wtedy ostatni, najgorszy z nas, odejdzie w nicość i zostawi was i wasz świat. Posłuchaj, Malconie. Nie mam już dużo czasu, wkrótce nie będę już mogła z tobą rozmawiać. Pomagałam ci dotychczas, ale wszystko, co się dotąd wydarzyło w krainie Yara, to głównie twoja zasługa, wszystkich ludzi. A teraz zostaniecie sami, nic na to nie poradzę, zresztą i tak niewiele mogę zrobić. Mogę ci tylko radzić – powinieneś stanąć do walki z Lippysem. Ten Mag jest częścią mocy, częścią istoty, która tu została. My go nazywaliśmy Doculot. Musisz walczyć z nim sam. Nie może ci pomóc nawet cała armia. Pokonałeś Mezara, osłabiłeś pozostałe dwie cząstki zła. Teraz walcz z Lippysem, przeciwstaw mu wszystko, co dobre w twoim świecie. Niczym innym go nie pokonasz i nie próbuj nawet.
– Nie możesz w ogóle nam pomóc? Nie poradzę sobie…
– Wchodząc do Yara podjąłeś wyzwanie, postawiłeś na szalę własne życie. I dotychczas bronisz go dobrze. Pomagałam ci, broniąc przed potworami Yara, zanim się do nich przyzwyczaiłeś. Teraz widzisz sam, że można z nimi walczyć, że są o wiele mniej groźne, niż wieści, które o nich krążą. Zresztą to tylko słudzy Doculota – głos wyraźnie przycichł.
– Ale jak walczyć z Magami?
– Masz Gaed. – To ostatnia rzecz jaka po nas została, lecz nie jest to broń, która sama pokona Doculota. Dodałam ci cząstkę innego człowieka, nie znasz go i on ciebie nie zna, żyje w innym czasie, ale to człowiek, najważniejsi jesteście wy, ludzie. Żegnaj, Malconie. W twoich rękach…”
Malcon odetchnął głęboko. Pochylił głowę i wydawało się, że wpatruje się w ślad podeszwy odbity w wilgotnym pyle zalegającym podłogę jaskini. Oszołomieni słuchacze wpatrywali się w siebie, pytając spojrzeniem innych czy słyszeli to samo. W ciszy głośno rozległo się stuknięcie kopyta któregoś z koni. Malcon podniósł głowę i znowu rozejrzał się po zebranych.
– Tyle pamiętam – powiedział. – Ale i tak wielu rzeczy nie rozumiem.
– A jeśli to podstęp? – Sachel rozejrzał się dokoła szukając poparcia u innych.
– Właśnie – dorzucił Hok. – Jeśli Lippysowi albo Zacamelowi tylko o to chodzi – byś sam stanął do walki z nimi?
– Chyba nie – powiedział Malcon. – Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale od tej istoty, kimkolwiek była, biło ciepło, przyjaźń. Nie wiem, czy Magowie są w stanie wzbudzić takie uczucia w człowieku.
– A może to tylko sen? – zapytał Fineagon. Malcon wzruszył ramionami. Wyprostował nogi i oparłszy się rękami o ziemię za plecami, odchylił do tyłu.
– Niczego nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że to nie tylko sen. Dotychczas każdy głos, który odzywał się w mojej głowie, podsuwał dobre myśli. Sądzę, że teraz też powinienem posłuchać tego, co nazwało się Ogianą. A zresztą: czy mamy inne wyjście? Co innego możemy uczynić?
– Malconie – Fineagon wychylił się w przód. – Myśleliśmy żeby osuszyć tę topiel – ruchem oczu i głowy wskazał kamienny nawis nad głową. – Możemy skruszyć ten skalny jęzor i wtedy odpływ wody będzie większy niż przypływ i bajoro wyschnie. Chyba wtedy zalegające w nim stwory zdechną, albo przynajmniej osłabną, będziemy mogli dostać się do domu Lippysa i stanąć z nim do walki.
– Poczekaj! – Malcon wyprostował się. – Jak skruszycie tę skałę?
Pashut skinął ręką i dwaj najbliżej niego siedzący Pia zerwali się i pobiegli do złożonych niedaleko koni juków. Po chwili wrócili z trzema woreczkami. Do niewielkiej miseczki wsypali z każdego woreczka szczyptę jakiegoś proszku i wymieszali dokładnie. Pashut wziął od nich miseczkę, skinął na Malcona i podszedł do ściany położonej naprzeciw szumiącej strugi. Nasypał trochę proszku na mały występ. Jeden z Pia wyjął z ogniska małą gałązkę z żarzącym się końcem i podał swojemu wodzowi. Pashut przytknął ogienek do szczypty proszku na skale i zagarniając Malcona, odstąpił kilkanaście kroków.
Читать дальше