Idiotyczna zabawa w konspirację. Wydawało mi się, że jestem ostrożny, a tu proszę. Nawet emerytowana krawcowa z parteru wiedziała, czym się zajmuję.
Co dalej? Spojrzałem na zegarek i zmartwiałem. Dwadzieścia siedem minut do godziny policyjnej. Zagryzłem wargi. Do ciotki nie zdążę. Zresztą tam pewnie będą mnie szukać. Do stryjka nawet nie mam co próbować, psami by mnie chyba poszczuł. A gdyby tak… Teatr! Przy odrobinie szczęścia dobiegnę.
Wślizgnąłem się w drzwi portierni trzy minuty po czasie. Stróżówka była pusta. Widocznie staruszek poszedł zrobić sobie herbatę. Przemknąłem korytarzem na paluszkach, potem zbiegłem po schodkach. Przeszedłem kilkadziesiąt metrów, wymacałem drzwi nieużywanej zazwyczaj klatki schodowej, z niej dostałem się do windy.
Czy będą mnie tu szukać? Prawdopodobnie. Tylko co z tego? W książce wejść i wyjść stoi jak byk, że wyszedłem i nie wróciłem. W szufladzie leżały bloczki na posiłki. Mogę tu siedzieć choćby miesiąc. W kieszeni mam trochę pieniędzy. Kto wie, może w tym bałaganie będę dostawał pobory? Z głodu nie zginę, jest się gdzie umyć, biblioteka do mojej dyspozycji. Coś do ubrania na zmianę znajdę w magazynach.
I nagłe uderzył mnie idiotyzm sytuacji. Tamci… Czy zostali tu z podobnego powodu? Wojna, okupacja, coś innego. Weszli i utknęli. Na zawsze.
Nogi same poniosły mnie w kierunku korytarza bibliotecznego. Wsunąłem wytrych do zamka. Przekręciłem. Woń jaśminowych perfum była słaba, ale i tak natychmiast poczułem, że Cloridia tu jest. Zamknąłem starannie drzwi. Dopiero wtedy zapaliłem światło.
Siedziała na rogu biurka. Włosy upięła w kok. Miała na sobie oszałamiającą dziewiętnastowieczną suknię z czarnej koronki i jedwabiu morelowej barwy. Na tle paskudnej olejnej lamperii wyglądała jak egzotyczny kwiat.
– Czułam, że wrócisz.
– Jak?
– Po oczach. Macie to w oczach. Tych, którzy zaczynają tu pracę, by po jakimś czasie pozostać, jestem w stanie rozpoznać.
– Ja tu nie zostaję. To tylko na jakiś czas.
– Utknąłeś? Pętla się zacisnęła? Wrogowie wpadli na twój trop… Tak jest zawsze. Przeznaczenie związało cię z tym miejscem.
– Chwilowo nie mogę wyjść na zewnątrz – wykrztusiłem.
– A czy naprawdę musisz jeszcze kiedykolwiek wychodzić na zewnątrz?
– Tam się uspokoi. Wyjdę…
– Z początku każdy tak mówi. – Uśmiechnęła się smutno. – Ale ja wiem, że zostaniesz wśród nas. Na zawsze.
– I może jeszcze powiesz, że jak się przyłączę do waszej wesołej drużyny, to dacie mi ostry rapier, żebym mógł co jakiś czas sprawdzić, kto jest lepszy: wy czy Starsi?! – wybuchnąłem.
Nie przestraszyła się. Nadal patrzyła spokojnie i przyjaźnie.
– Proszę. – Podała mi broń stojącą do tej pory za biurkiem.
– Wyjdę. – Sam nie wiedząc dlaczego, zacisnąłem dłoń na rękojeści. – Pamiętaj. Wyjdę stąd.
– Zrobisz, jak zechcesz. Jak już mówiłam, jesteśmy wolni.
***
Nazywam się Rinardo. Żyję w teatrze. Kiedyś posiadałem imię i nazwisko. Kiedyś… Jakie? Nie bardzo pamiętam. Dziś przyjmuję tożsamości tylko na czas pracy wśród zewnętrznych. Ponoć tam, w świecie poza teatrem, komuny już dawno nie ma. Czym była ta komuna? Dobre pytanie… Chyba czymś złym. Niewiele pamiętam z poprzedniego życia, tyle tylko, że nosiłem jakieś gazetki i że można było za to oberwać pałą od jakichś ludzi w kaskach. Ale o co tak naprawdę chodziło? Ile czasu minęło? Nie wiem.
Ostatnią wypłatę dostałem w nowych banknotach, na których napisano euro, a zamiast orła są jakieś gwiazdki. Czy wybuchła kolejna wojna? Czy trwa okupacja? Mógłbym kupić gazetę w kiosku na dole, tylko właściwie po co? Sztormy pustoszące świat zewnętrzny nie przedzierają się przez ściany teatru. A ja nigdy nie opuszczam tych murów. Jedynym przejawem wojny jest wieczny pojedynek między nami i Starszymi. Jedyną rozkoszą – walka, gdy krzyżujemy rapiery i krople krwi skapują na deski sceny. Jedyną radością – wieczna gra w teatrze życia. To właśnie jest szczęście.
Terytorium Aleppo, północna Syria, zima 1923
Wiatr załopotał płócienną ścianą namiotu. Chłodny podmuch przenikał na wskroś. Doktor Skórzewski przykręcił knot lampy. Uchylił klapę, wyjrzał na zewnątrz. Niebo było cudownie wygwieżdżone. W powietrzu unosił się zapach stepu. Spętany koń dreptał, podjadając nieliczne źdźbła trawy. Linka szorowała po kamieniach.
– Noce Lewantu – westchnął lekarz. – Jak w arabskiej poezji. Zachciało mi się tej Syrii…
Przymknął oczy. Przypomniał sobie budynek, w którym mieścił się Oddział Farmaceutyczny Uniwersytetu Warszawskiego. Sale sekcyjne, laboratoria zastawione niemieckimi mikroskopami, słoje z próbkami tkanek. Idealne warunki do pracy naukowej. Po latach badań wydawało mu się, że wreszcie jest na tropie, że zauważył coś, co przegapili inni. Wracał myślą do przeczytanej lata temu rozprawy doktora Ernesta Duchesne o antagonizmie między pleśniami a bakteriami. Uczony twierdził, że istnieją pleśni toksyczne dla bakcyli. Niestety, zmarł przedwcześnie, nikt bezpośrednio po nim nie podjął badań w tym kierunku.
Gdyby udało się powtórzyć doświadczenia, gdyby udało się wyizolować czynnik unicestwiający zarazki… Niestety. Skórzewskiego wyśmiano. Badania tak niezwykłe musiały być kosztowne. Uniwersytet i Ministerstwo Zdrowia odmówiły dalszego finansowania. Jego pomysły uznano za mrzonkę. Cały wysiłek badawczy skierowano na ten cholerny rad. Nakazano przerwać eksperymenty z pleśniami, z dnia na dzień wyrzucono go z laboratorium, wyhodowane z takim trudem kultury bakteryjne i grzybnie pospołu trafiły do pieca.
Poprosił o urlop. Zaciął się w uporze. Zacznie raz jeszcze, całkiem sam, bez wsparcia czynników naukowych. Musi tylko znaleźć środki finansowe. Podpisał półroczny kontrakt z legią cudzoziemską. Wizytacje garnizonów na Bliskim Wschodzie, ocena stanu zdrowia żołnierzy, przegląd uzębienia, doraźna pomoc medyczna dla legionistów oraz współpracujących z nimi tubylców… Znowu ruszył w drogę, przed siebie. Tłukł się konno od obozu do obozu. Wykrywał syfilityków, leczył, opatrywał rany, przeprowadzał zabiegi, szczepił, douczał pospiesznie felczerów. Prosta, zwyczajna, przyjemna praca wojskowego lekarza. Siedem krzyżyków na karku też mu nie przeszkadzało.
Tu, na pustyni, odnalazł spokój. Chciał odpocząć od ludzi, wsłuchać się w pustkę, patrzeć na wygwieżdżone niebo. Zapomnieć. Spełnił te marzenia. I wtedy właśnie, gdy sądził, że już odciął się od przeszłości, gdy podążał na ostatni posterunek, dopadła go melancholia.
– Co robić? – westchnął. – Co dalej… Wracać do Warszawy czy zacząć gdzie indziej?
Dalecy krewni w Polsce oferowali mu gościnę, mógłby kupić dom gdzieś na prowincji i tam w spokoju prowadzić badania. Tylko co by osiągnął bez dostępu do laboratoriów uniwersyteckich? Co wyznacza ścieżki kariery? Sława? Kilkadziesiąt artykułów? Wiedza? Czy naprawdę mijało już prawie pięćdziesiąt lat, od kiedy zakończył studia? Zupełnie tego nie czuł… A jednak medycyna zrobiła w tym czasie ogromny krok do przodu. Był przy tym obecny. Sam dokładał kolejne ważne cegiełki do gmachu nauk medycznych.
Kilka lat temu wrócił do swojej wymarzonej Polski. Wtedy nagle okazało się, że jest nikim. Tytuły zdobyte na petersburskich uczelniach nikogo nie interesowały. Jakby z litości jeden z dawnych znajomych załatwił mu miejsce na Uniwersytecie Warszawskim. Wszystkie uzyskane wcześniej wyniki badań i odkrycia pochłonęło bagno Sowdepii. Uratował tylko to, co miał w głowie. Zaczynał od zera. W ciągu roku katorżniczej pracy osiągnął stopień zaawansowania doświadczeń taki, jak w chwili gdy przerwała je wojna. Był gotów wykonać kolejny krok i właśnie w tym momencie uznano go za wariata marnującego bezcenny potencjał uniwersytetu.
Читать дальше