„Fili albo Kili" — pomyślał dostrzegając czubek niebieskiego kaptura. — „Raczej Fili" — stwierdził, bo długi nos wystawał spośród oplotu pajęczyny. Wychylając się ryzykownie, zdołał przeciąć większość mocnych, lepkich nici spowijających krasnoluda i wtedy oczywiście Fili po kilku gwałtownych ruchach wyplątał się niemal cały na wierzch. Muszę wyznać, że Bilbo wybuchnął śmiechem na widok biedaka, który wymachiwał zdrętwiałymi rękami i nogami i podrygiwał na nitce pajęczej opasującej go pod pachami — zupełnie jak pajac na drucie.
Wreszcie Fili wygramolił się jakoś na gałąź i odtąd starał się w miarę sił pomagać hobbitowi, jakkolwiek czuł się bardzo marnie: zatruty był jadem pajęczym i zmęczony spędziwszy kilka godzin nocy i cały dzień w pozycji wiszącej, w ciasnych powijakach, z których ledwie nos mu wystawał, co go uratowało od całkowitego uduszenia. Długi czas minął, zanim oczyścił z obrzydliwych pajęczyn oczy i brwi, a brodę musiał po prostu krótko przystrzyc. We dwóch więc zabrali się do wyciągania jednego po drugim krasnoludów na gałąź, potem zaś do uwalniania ich z więzów. Żaden nie był w lepszym stanie niż Fili, a ten i ów czuł się nawet jeszcze gorzej. Niektórzy prawie wcale nie mogli w pajęczej sieci oddychać (okazuje się, że długi nos bywa pożyteczny), a niektórzy więcej ucierpieli od jadu.
Tym sposobem wyzwolony został Kili, Bifur, Bofur, Dori i Nori. Biedny Bombur tak był wyczerpany — jako najtłuściejszy doznał najwięcej uszczypnięć i sztur–chańców— że osunął się z gałęzi i spadł jak kamień na ziemię, szczęściem trafiając na grubą warstwę liści, i tam legł bez siły. Lecz wciąż jeszcze pięciu krasnoludów dyndało na drzewie, gdy pająki, bardziej niż przedtem rozwścieczone zaczęły ściągać z powrotem do swojej siedziby.
Bilbo cofnął się do nasady gałęzi i zagrodził drogę pająkom wspinającym się po pniu. Ratując Fila zdjął z palca pierścień i dotychczas nie włożył go ponownie, więc wszystkie pająki syczały i pluły na jego widok:
— Teraz widzimy cię, wstrętna mała pokrako! Wyssiemy cię, a kości i skórę powiesimy na drzewie. Uf! On ma żądło, co? Ale i tak dobierzemy się do niego, a wtedy powisi ze dwa dni głową na dół.
Tymczasem krasnoludy pracowały nad uwolnieniem ostatnich więźniów, tnąc pajęczyny nożami. Wkrótce wszyscy byli wolni, jakkolwiek niepewni dalszego losu. Nocą pająki złowiły ich bez trudu, ale wtedy krasnoludy zostały zaskoczone znienacka i w ciemnościach. Teraz zanosiło się na straszliwą walkę.
Nagle Bilbo spostrzegł, że kilka pająków otoczyło starego Bombura leżącego na ziemi i spętawszy go po raz wtóry, usiłuje porwać z sobą. Bilbo krzyknął i z mieczem rzucił się na pająki, które miał przed sobą. Cofnęły się w popłochu, a hobbit zsunął się po pniu do stóp drzewa, w sam środek zgromadzonych wokół Bombura wrogów. Takiego żądłą jak jego mieczyk pająki nie spotkały w swym życiu. Kłuł i siekł, błyskając tryumfalnie, ilekroć ugodził przeciwnika. Gdy pół tuzina potworów padło trupem, reszta uciekła zostawiając Bombura hobbitowi.
— Złaźcie na ziemię, złaźcie! — krzyknął na przyjaciół, wciąż jeszcze siedzących na gałęzi. — Na co tam czekacie? Żeby was znów spętano?
Widział bowiem, że pająki czają się gromadnie na sąsiednich drzewach i pełzną po gałęziach nad głowami krasnoludów.
Jedenastu krasnoludów naraz znalazło się w okamgnieniu pod drzewem: ten zsunął się po pniu, inny skoczył, jeszcze inny zleciał. Wszyscy prawie drżeli z osłabienia i ledwie trzymali się na nogach. Wreszcie jednak byli w gromadzie, licząc z biednym starym Bomburem — dwunastu; Bombura musieli podpierać z dwóch stron, zajęli się nim krewniacy, bracia Bifur i Bofur. Bilbo wciąż tańczył wywijając żądłęm, a setka rozzłoszczonych pająków wytrzeszczała na całą kompanię oczy, oblegając ją ze wszystkich stron, a także z góry. Położenie wydawało się beznadziejne.
Zawrzała bitwa. Niektóre spośród krasnoludów miały noże, inne kije, a wszystkie kamienie pod ręką; Bilbo oczywiście walczył swoim zaczarowanym mieczykiem. Raz i drugi odparto atak pająków, wiele z nich położono trupem. Lecz nie mogło to trwać długo. Bilbo gonił już resztkami sił, spośród krasnoludów ledwie czterech trzymało się mocno na nogach; można było przewidzieć, że wkrótce wszyscy padną jak zmęczone muchy. Pająki już snuły wokół nich sieci od drzewa do drzewa.
W końcu Bilbo nie widział innego ratunku jak wtajemniczyć przyjaciół w sekret swojego pierścienia. Godził się na to bardzo niechętnie, lecz nie było wyboru.
— Za chwilę zniknę — powiedział. — Postaram się wywabić stąd pająki. Wy trzymajcie się kupą i umykajcie w przeciwną niż ja stronę, tam w lewo, bo to jest chyba kierunek, w którym traficie na polanę, gdzie ostatni raz widzieliśmy ognisko elfów.
Niełatwo było wytłumaczyć plan krasnoludom: w głowach im jeszcze szumiało, a dodatku zgiełk panował okropny, szczękały kije, stukały miotane kamienie. Wreszcie Bilbo widząc, że nie sposób dłużej zwlekać, bo krąg pająków z każdą sekundą się zacieśnia, wsunął nagle pierścień na palec i ku zdumieniu przyjaciół — zniknął im z oczu.
Po chwili spośród drzew, gdzieś od prawej strony, huknął głos: „Obrzydluchu! Łachmaniarzu!" To rozzłościło pająki okropnie. Zatrzymały się, wiele z nich pobiegło w las, kierując się głosem Bilba. Ten krzyk budził w nich taką wściekłość, że traciły po prostu głowy. Wówczas Balin, który lepiej od innych pojął zamysły hobbita, poprowadził całą kompanię do natarcia. Krasnoludy, zbite w ciasną gromadę, sypnęły gradem kamieni na przeciwnika i spychając pająki w lewo, przedarły się przez zasieki pajęczyn na zewnątrz. Daleko za nimi okrzyki i śpiew nagle umilkły.
Z rozpaczliwą nadzieją w sercu, że jednak Bilbo nie dał się złapać, krasnoludy parły naprzód. Niestety, nie dość szybko. Były chore i zmęczone, ledwie się wlokły, ledwie kuśtykały, a tymczasem sporo pająków następowało im jeszcze na pięty. Coraz to uciekinierzy musieli odwracać się i stawiać czoła potworom, które ich dopędzały. Kilka pająków już zdążyło wleźć na drzewa nad krasnoludami i zarzucało na nich swoje długie, lepkie nici.
Sytuacja znów stała się groźna, lecz niespodzianie wrócił Bilbo i zaatakował zaskoczone pająki znienacka od skrzydła.
— Marsz naprzód! Naprzód! — krzyczał. — Ja ich tu zabawię Żądełkiem.
Nie obiecywał na wiatr! Nacierał, odskakiwał wstecz, siekł pajęcze zapory, rąbał kosmate nogi, dźgał w tłuste brzuchy, jeśli który pająk ośmielił się do niego przybliżyć. Pająki szalały z wściekłości, pluły, pieniły się, syczały najokropniejsze przekleństwa. Ale bały się Żądełka jak śmierci. Nie ważyły się podchodzić zbyt blisko, odkąd ten mieczyk zjawił się znowu. Złościły się, miotały klątwy, a tymczasem zdobycz choć z wolna, lecz wytrwale wymykała się im z łap. Straszne to były chwile, a krasnoludom wydawały się długie jak godziny. Wreszcie, w momencie gdy Bilbo zrozumiał, że znużonym ramieniem nie udźwignie już w górę miecza, pająki nagle dały za wygraną, zaniechały dalszej pogoni i wróciły z niczym do swojej mrocznej siedziby.
Krasnoludy zorientowały się, że dotarły na skraj polany, gdzie elfy rozpalały ogniska; czy na to samo miejsce, na którym tej nocy widziały ucztę — trudno było rozstrzygnąć. Ale na pewno dobry czar panuje nad takim zakątkiem lasu, a pająki go nie znoszą. W każdym zaś razie dochodziło tu zielonawe światło, gałęzie nie tworzyły złowrogiego gąszczu i krasnoludy mogły nareszcie odpocząć i zaczerpnąć tchu.
Читать дальше