— Kiedy… ? — wykrztusił. Głos miał tak chrapliwy, jakby budził się z głębokiego snu.
— Byłem kiedyś na Hed, by spotkać się z Kemem. Zaciekawiła mnie zasłyszana opowieść o nim i o Stworze bez imienia. Zupełnie o tym zapomniałem. Dobrześ się spisał.
Morgon usiadł znowu na kamiennej posadzce. Protesty własnego ciała wydawały mu się teraz jakieś nierealne, bezosobowe, jakby je wnosił jego cień. Ogień w palenisku wygasł, zatlił się na nowo, zatrzepotał, rozgorzał. Kamienna posadzka ogrzała się. Morgon wszedł w umysł Hugina, odkrył tam jego bezdźwięczny język, podzielił się z chłopcem swoim uczuciem głodu, czym wywołał w oczach vesty uśmiech zrozumienia. Potem Har znowu zapuścił sondę w umysł Morgona i zaczął go uczyć, jak przebijać się przez bariery zamkniętego umysłu, jak bronić własnych barier, jak raz po raz atakować i parować ciosy, aż w końcu Morgon, tak zmęczony, że bliski eksplodowania wściekłością, oczyścił swój umysł poza granice prawdopodobieństwa, by spróbować jeszcze raz. Har wycofał się; Morgon czuł, jak pot ścieka mu po twarzy, po plecach; drżał pomimo ciepła panującego w izbie.
— Jak długo… jak długo już to robimy… ? — Gardło wyschło mu na wiór.
— Czymże to jest dla nas obu? Huginie, wina.
Hugin przykląkł z czarką przy Morgonie. Twarz miał ściągniętą, oczy podkrążone, ale mimo to Morgon widział w nich uśmiech. W małej izdebce było gęsto od dymu. Morgon nie potrafił stwierdzić, czy ponad otworem w stropie panuje dzień czy noc. Hugin uchylił na moment drzwi; do środka wdarł się podmuch przenikliwego wiatru, a z nim tuman zmarzniętego śniegu. Na zewnątrz było czarno. Pot zamarzł na ramionach Morgona, który zaczął dygotać, i Hugin zamknął drzwi.
— Jeszcze raz — powiedział cicho Har i niczym kot wślizgnął się w umysł Morgona, ten zaś, oszołomiony, szukał po omacku wspomnień jego dotychczasowych nauk. Płynęły godziny, Morgon szamotał się między obroną własnego umysłu przed sondowaniem Hara a szukaniem dostępu do zamkniętego umysłu Hara. Hugin siedział obok nieruchomy jak cień. Czasami Morgon widział go, jak śpi rozciągnięty na kamiennej posadzce. Czasami, kiedy udawało mu się wyrwać spod władzy Hara i wyczerpany zerkał na chłopca, patrzyły na niego purpurowe oczy i widział poprzez nie sylwetkę vesty. Potem zaczął widzieć vestę tam, gdzie siedział Hugin, i nie wiedział, czy Hugin wkłada tylko ten obraz w jego umysł, czy też naprawdę zmienia postać. Raz spojrzał przez ogień na Hara i zamiast niego zobaczył smukłego, szarego wilka o żółtych, roześmianych ślepiach.
Przetarł poduszkami dłoni oczy, a Har powiedział:
— Jeszcze raz.
— Nie — wyszeptał Morgon, czując, że ciało i umysł wymykają mu się spod kontroli. — Nie.
— Wyjdź więc. — Nie.
Dym spowił go niczym wiatr. Patrzył na siebie z wysoka, jakby ten na wpół oślepiony, zbyt słaby, by się poruszyć, człowiek nie miał z nim nic wspólnego. Obserwujący go z wyczekiwaniem Hugin i Har wydawali mu się to uformowanymi z dymu królem i synem czarodzieja, to wilkiem i vestą. Wilk zaczął się do niego podsuwać, był coraz bliżej i bliżej, okrążał go, ślepia mu płonęły, aż w końcu stanął tuż przed nim. Morgon poczuł, jak otwierają mu się dłonie. Widniał na nich wysypany popiołem wzór.
— Teraz — powiedział wilk.
Ból ściągnął go gwałtownie w siebie. Otworzył oczy, zamrugał powiekami, pod którymi zbierały się słone łzy. Wpatrywały się w niego purpurowe oczy vesty. Kątem oka dostrzegł błysk stali; z zaschniętego gardła wyrwał mu się zdławiony okrzyk. Odwracając się, odskakując przed tym dymem, przed męką własnego zmęczenia, przed ostrzem noża, stoczył się na łeb na szyję w świat za oczami vesty.
Kamienne mury zlały się w linię zimowego widnokręgu. Stał samotnie w bezkresie śniegu i nieba, wsłuchując się w wiatr, wyławiając z niego zapachy. Gdzieś w sobie, poza sobą wyczuwał walkę, galopadę myśli; nie chciał ich, uchylał się przed nimi, wycofywał coraz głębiej w rozkoszną ciszę, którą właśnie odkrył. Porywy wiatru spadały jeden po drugim z błękitnego nieba, niosąc ze sobą odcienie i tony zapachów, którym potrafił teraz nadać nazwy: woda, zając, wilk, sosna, vesta. Słyszał jękliwe zawodzenie wiatru, znał jego siłę, ale te podmuchy nie robiły na nim wrażenia. Chaotyczne, straszne odgłosy, przed którymi uciekł, osłabły, zmieszały się z nieartykułowanym poświstem wichury. Odetchnął głęboko czystym, zimowym powietrzem, odgłosy ścichły jeszcze bardziej. Wiatr przenikał go do szpiku kości, stapiał się z mięśniami serca, płynął żyłami, nasycał ścięgna siłą i sprawnością. Coś nie dawało mu ustać w miejscu, coś rzucało mu wyzwanie; i nagle twarde, niespożyte mięśnie jego ciała sprężyły się do biegu z wiatrem w zawody.
Nie wiedzieć skąd wyrosły wokół niego głazy. Rozejrzał się oszołomiony, szukając drogi ucieczki, czując na sobie spojrzenia jakichś obcych, milczących postaci. Ukąsił go płomień; odskoczył i odwrócił się. Zawadził rogami o głaz. I dopiero teraz, zdjęty paniką, uświadomił sobie, że ma rogi. Powrócił do własnej postaci i roztrzęsiony spojrzał na Hara. Dłonie pulsowały mu bólem, były lepkie od krwi.
Hugin otworzył drzwi. Mdłe światło przedpołudnia padało na śnieg przy progu. Har podniósł się. Jemu też drżały ręce. Nie odzywał się i Morgon, zaznajomiony z umysłem króla jak ze swoim własnym, poczuł, jak panika cofa się, ustępując pola spokojowi. Podszedł niepewnie do drzwi, oparł się o framugę i odetchnął pełną piersią. Krew z opuszczonych bezwładnie rąk broczyła tunikę. Odczuwał dziwny smutek, tak jakby odwrócił się na zawsze plecami do czegoś nienazwanego, co w nim tkwiło. Har położył mu dłoń na ramieniu.
— Odpocznij teraz. Odpoczywaj. Huginie…
— Wiem. Zaopiekuję się nim.
— Opatrz mu dłonie. Zostań przy nim. Odpoczywajcie obaj.
Har, nie czekając, aż Morgonowi wygoją się dłonie, kontynuował nauczanie; Morgon nauczył się przyjmować na dłuższy czas postać vesty. Hugin oprowadzał go po Yrye; jedli sosnowe igiełki w borach otaczających miasto, wspinali się na strome, porośnięte lasami turnie Posępnej Góry. Morgonowi trudno było się na początku oswoić z instynktami vesty; walczył z nimi jak ktoś rzucony na głęboką wodę i wracając czasami do własnej postaci, stawał półnagi na mrozie, a wtedy Hugin trącał go nosem i ponaglał, używając głosu swojego umysłu:
Biegnijmy, Morgonie. Lubisz biegać jak vesta; nie boisz się tego. Chroń się przed zimnem, Morgonie.
l pędzili mila za milą bez wysiłku, nie czując zmęczenia, ledwie muskając kopytami pokrytą śniegiem ziemię, serca rozsadzała im radość istnienia, mięśnie grały. Do Yrye wracali wieczorami, czasami bardzo późno, przynosząc ze sobą ciszę spokojnej zimowej nocy. Har czekał na nich w sali, rozmawiając z Aią albo słuchając swojego harfisty grającego cicho przy palenisku. W tym okresie Morgon niewiele rozmawiał z Harem, tak jakby wraz z dłońmi goiło się też coś w jego umyśle. Har, również milczący, czekał, obserwował. Pewnego wieczoru Morgon i Hugin wrócili późno. Z daleka słychać było ich wesołe przekomarzania. Przekraczając próg sali, zamilkli. Aia uśmiechnęła się. Hugin pobiegł po coś do jedzenia, Morgon zaś podszedł zdecydowanym krokiem do Hara i usiadł obok niego. Spojrzał na swoje dłonie, na których widniały kościanobiałe blizny po rogach vesty.
— Nie tak strasznie być vestą, prawda? — odezwał się Har.
Читать дальше