* * *
W miejscu srebrnego łańcuszka pozostały już tylko dym i mgła. Przez mgnienie oka wisiały w powietrzu, potem mocniejszy podmuch wiatru sprawił, że rozpłynęły się bez śladu.
— Proszę — powiedziała z uśmiechem kobieta o ciemnych, kręconych włosach, przeciągając się jak kot. — Okres mojej służby dobiegł końca. Nic nas już nie łączy.
Stara niewiasta spojrzała na nią bezradnie.
— Ale co ja teraz pocznę? Nie jestem już młoda. Sama nie zdołam prowadzić kramu. Jesteś złą, głupią dziewką, skoro chcesz mnie porzucić.
— Twoje kłopoty mnie nie obchodzą — odparła niedawna niewolnica. — Lecz nigdy więcej nie pozwolę, by nazywano mnie dziewką, sługą czy jakimkolwiek mianem nie będącym mym imieniem. Jestem panią Uną, pierworodną i jedyną córką Osiemdziesiątego Pierwszego Władcy Cytadeli Burz. Zaklęcie, które na mnie rzuciłaś, zniknęło. Teraz mnie przeproś i nazwij właściwym imieniem albo z ogromną rozkoszą przez resztę życia będę cię ścigać, niszcząc wszystko, co jest dla ciebie bliskie i cenne.
Popatrzyły na siebie, i to starucha pierwsza odwróciła wzrok.
— Muszę zatem przeprosić, że nazwałam cię dziewką, pani Uno. — Niemal wypluła te słowa, jakby każde z nich było kawałkiem gorzkich trocin.
Pani Una przytaknęła.
— Wierzę też, że teraz, gdy czas mej służby już minął, jesteś mi winna zapłatę — dodała. W takich sprawach bowiem obowiązują pewne zasady. Zawsze obowiązują jakieś zasady.
* * *
Deszcz wciąż popadywał. Ustawał na dość długo, by ludzie poczuli się bezpiecznie i opuścili zaimprowizowane kryjówki, a wtedy wzmagał się na nowo. Tristran i Yvaine, mokrzy i szczęśliwi, siedzieli przy ognisku w otoczeniu zbieraniny najróżniejszych ludzi i istot.
Tristran wypytywał wszystkich, czy znają może włochatego człowieczka, którego kiedyś spotkał, opisując go najlepiej, jak umiał. Kilka osób przyznało, że w przeszłości miało z nim do czynienia. Nikt jednak nie widział go na jarmarku.
Dłoń Tristrana mimowolnie muskała mokre włosy gwiazdy. Zastanawiał się, jakim cudem dopiero teraz pojął, ile dla niego znaczy, i powiedział jej to, a ona nazwała go idiotą. On zaś oznajmił, że to najwspanialszy epitet, jakim kiedykolwiek obdarzono mężczyznę.
— Gdzie zatem pójdziemy, gdy skończy się jarmark? — spytał gwiazdę Tristran.
— Nie wiem — odparła. — Ale mam do spełnienia jeszcze jeden obowiązek.
— Tak?
— Tak. Topaz, który ci pokazałam. Muszę go oddać właściwej osobie. Ostatnim razem, gdy zjawiła się właściwa osoba, właścicielka gospody poderżnęła jej gardło, toteż wciąż go mam. Bardzo chciałabym się go pozbyć.
Nagle usłyszeli za jego plecami głos kobiety:
— Poproś ją o niego, Tristranie Thornie.
Odwrócił się i spojrzał w oczy barwy łąkowych fiołków.
— To ty byłaś ptakiem w wozie czarownicy.
— Kiedy ty byłeś susłem, mój synu — odparła kobieta — ja byłam ptakiem. Teraz jednak odzyskałam własną postać. Czas mojej służby dobiegł końca. Poproś Yvaine o to, co jej powierzono. Masz prawo.
Odwrócił się do gwiazdy.
— Yvaine?
Skinęła głową. Czekała.
— Yvaine, zechcesz dać mi to, co ci powierzono?
Spojrzała na niego pytająco. Potem sięgnęła pod szatę, przez chwilę majstrowała przy czymś dyskretnie i wyjęła wielki topaz na zerwanym srebrnym łańcuchu.
— Należał do twojego dziadka — oznajmiła kobieta. — Jesteś ostatnim męskim potomkiem rodu Cytadeli Burz. Załóż go na szyję.
Tristran posłuchał. Gdy zetknął ze sobą końce srebrnego łańcucha, te połączyły się, jakby nigdy go nie zerwano.
— Bardzo ładny — rzekł z lekkim powątpiewaniem.
— To Moc Burzy — powiedziała jego matka. — Nikt nie może mieć wątpliwości. W twoich żyłach płynie krew naszego rodu, wszyscy twoi wujowie nie żyją. Będzie z ciebie świetny władca Cytadeli Burz.
Tristran spojrzał na nią, szczerze zdumiony.
— Ale ja wcale nie chcę być żadnym władcą. Nie pragnę niczego poza sercem mojej pani. — Ujął dłoń gwiazdy i z uśmiechem przycisnął ją do swej piersi.
Kobieta niecierpliwie zastrzygła uszami.
— Przez niemal osiemnaście lat niczego od ciebie nie żądałam, Tristranie Thornie, a teraz, gdy pierwszy raz proszę o drobiazg — absolutny drobiazg, naprawdę — ty odmawiasz. Pytam cię więc, Tristranie, czy tak traktuje się własną matkę?
— Nie, matko — odparł.
— To dobrze — odparła nieco łagodniejszym tonem. — Uważam, że wam, młodym, przyda się własny dom.
Powinieneś też mieć zajęcie. Jeśli nie będzie ci odpowiadało, zawsze możesz odejść. W końcu nikt nie przykuje cię do tronu Cytadeli srebrnym łańcuchem.
Tristrana wyraźnie pocieszyła ta myśl, Yvaine jednak nie była przekonana. Wiedziała, że srebrne łańcuchy miewają najróżniejsze kształty i postaci. Ale wiedziała też, że nie byłoby mądrze zaczynać wspólnego życia z Tristranem od kłótni z jego matką.
— Czy zechciałabyś uczynić nam ten zaszczyt i wyjawić swe imię? — spytała, zastanawiając się, czy aby nie przesadziła. Matka Tristrana wyprostowała się dumnie i Yvaine zrozumiała, że nie.
— Jestem panią Uną z Cytadeli Burz — oznajmiła ciemnowłosa kobieta. Sięgnąwszy do wiszącej u pasa sakiewki, wyjęła z niej różę ze szkła tak ciemnoczerwonego, iż w migotliwym blasku ognia wydawała się niemal czarna. — To moja zapłata — dodała. — Za ponad sześćdziesiąt lat służby. Była wściekła, że musi mija dać, ale zasady są zasadami. Gdyby nie uregulowała rachunku, straciłaby całą swą magię i jeszcze więcej. Zamierzam wymienić tę różę na palankin, którym pojedziemy do Cytadeli. Musimy bowiem przybyć z odpowiednią pompą. Tak bardzo tęskniłam za Cytadelą. Musimy też wynająć lektykarzy, eskortę, może słonia — są bardzo imponujące; nic tak nie mówi: „zejdźcie mi z drogi”, jak maszerujący na czele słoń…
— Nie — wtrącił Tristran.
— Nie? — powtórzyła jego matka.
— Nie — odparł Tristran. — Ty możesz podróżować palankinem, na słoniu, wielbłądzie, jak tylko zechcesz, matko, ale Yvaine i ja sami tam dotrzemy, bez pompy i pośpiechu.
Pani Una odetchnęła głęboko i w tym momencie Yvaine zdecydowała, że nie ma ochoty słuchać ich kłótni. Wstała zatem i oznajmiła, iż niedługo wróci, bo zamierza się przejść, lecz nie odejdzie daleko. Tristran spojrzał na nią błagalnie, ona jednak potrząsnęła głową. To była jego walka i musiał stoczyć ją sam, bez niej.
Pokuśtykała przez ciemną łąkę. Przystanęła przy namiocie, z którego dobiegała muzyka i oklaski. Spod klapy wylewało się światło, ciepłe i złociste niczym miód. Słuchała muzyki, zatopiona w myślach. I wtedy właśnie ujrzała zgarbioną, siwiuteńką staruszkę, z jednym okiem zasnutym bielmem. Stara kobieta przydreptała do niej i poprosiła o rozmowę.
— O czym chcesz rozmawiać? — spytała gwiazda.
Staruszka, skurczona ze starości, nie większa od dziecka, wspierała się na kiju równie wysokim i wykrzywionym jak ona sama. Teraz zacisnęła na nim mocniej poskręcane, spuchnięte palce. Uniosła ku gwieździe oczy — zdrowe i długie, błękitnobiałe jak mleko — i rzekła:
— Przyszłam, żeby zabrać ci serce.
— Ach tak?
— O, tak — odparła staruszka. — Wtedy, na przełęczy, prawie mi się udało. — Zachichotała gardłowo na to wspomnienie. — Pamiętasz? — Na jej plecach tkwił, niczym garb, wielki worek. Sterczał z niego spiralny, kościany róg. I Yvaine zrozumiała nagle, że widziała go już wcześniej.
Читать дальше