— Możliwe — odparła jej służka o fiołkowych oczach — ale mnie już to nie obchodzi. To ostatni jarmark, w którym uczestniczę.
Madame Semele spojrzała na nią gniewnie.
— Sądziłam, że już dawno wybiłam ci z głowy bezczelność.
— To nie bezczelność — odparł niewolnica. — Spójrz.
Uniosła krępujący ją srebrny łańcuch. Jego ogniwa połyskiwały w blasku słońca. Wydawały się jednak cieńsze, bardziej przejrzyste. Miejscami wyglądały jak zrobione nie z metalu, lecz z mgły.
— Coś ty zrobiła? — Na wargi starej kobiety wystąpiły kropelki śliny.
— Nic. Nic, czego nie zrobiłabym osiemnaście lat temu. Miałam pozostać twą niewolnicą do dnia, w którym księżyc straci córkę, jeśli wydarzy się to w tygodniu, w którym połączą się dwa poniedziałki. Mój czas niewoli już niemal upłynął.
* * *
Była trzecia po południu. Gwiazda siedziała na łące obok stoiska z winem, piwem i jadłem pana Bromiosa i spoglądała w stronę wyrwy w murze i leżącej za nią wioski. Od czasu do czasu klienci częstowali ją winem, piwem bądź pysznymi, tłustymi kiełbaskami. Ona jednak zawsze odmawiała.
— Czekasz na kogoś, moja droga? — spytała nagle młoda kobieta o miłej twarzy. Popołudnie ciągnęło się bez końca.
— Nie wiem — odparła gwiazda. — Chyba tak.
— Jeśli się nie mylę, pewnie na jakiegoś młodzieńca. Taka piękna dziewczyna jak ty. Gwiazda przytaknęła.
— W pewnym sensie — przyznała.
— Jestem Victoria — przedstawiła się tamta. — Victoria Forester.
— Ja nazywam się Yvaine. — Gwiazda zmierzyła swą rozmówczynię uważnym spojrzeniem. — A zatem — rzekła — ty jesteś Victoria Forester. Twoja sława cię wyprzedza.
— Chodzi ci o ślub? — W oczach Victorii zalśniły iskry dumy i radości.
— Będzie więc ślub? — spytała Yvaine. Uniosła rękę do pasa i poczuła ukryty pod suknią topaz na srebrnym łańcuchu. Potem spojrzała w stronę otworu w murze i przygryzła wargę.
— Och, moje biedactwo! Co z niego za potwór! Czemu każe ci tu czekać? — wykrzyknęła Victoria Forester. — Może pójdziesz i go poszukasz?
— Nie, bo… — zaczęła gwiazda i urwała. — Rzeczywiście — mruknęła — może pójdę.
Niebo nad ich głowami zasnuły szarobiałe ławice chmur. Między nimi widać było skrawki błękitu.
— Szkoda, że nie ma mojej matki — westchnęła gwiazda. — Mogłabym się z nią pożegnać. — Niezgrabnie dźwignęła się z ziemi.
Victoria jednak nie zamierzała tak łatwo pozwolić odejść swej nowej przyjaciółce. Szczebiotała bez przerwy o zapowiedziach, zezwoleniach ślubnych i specjalnych licencjach, udzielanych wyłącznie przez arcybiskupa — jakie to szczęście, że Robert osobiście zna arcybiskupa. Z jej słów wynikało, że ślub ma się odbyć za sześć dni w południe.
Potem Victoria wezwała gestem szacownego dżentelmena, siwiejącego na skroniach, który palił czarne cygaro i uśmiechał się, jakby bolały go zęby.
— To jest właśnie Robert — oznajmiła. — Robercie, poznaj Yvaine. Czeka na swego młodzieńca. Yvaine, to jest Robert Monday. W następny piątek w południe zostanę panią Victorią Monday. Victoria Poniedziałek. Może mógłbyś wykorzystać to w swej mowie weselnej — w piątek połączą się dwa poniedziałki.
Pan Monday zaciągnął się dymem z cygara i odparł narzeczonej, że zastanowi się nad tym pomysłem.
— Czyli — zagadnęła Yvaine, starannie dobierając słowa — nie wychodzisz za mąż za Tristrana Thorna?
— Nie — odparła Victoria.
— Ach tak — rzekła gwiazda. — To dobrze. — I usiadła.
Wciąż tam siedziała, gdy Tristran wynurzył się z wyrwy w murze. Sprawiał wrażenie nieco oszołomionego, lecz na jej widok wyraźnie się rozpromienił.
— Witaj — rzekł, pomagając jej wstać. — Miło ci się czekało?
— Nieszczególnie — odparła.
— Przepraszam — mruknął Tristran. — Chyba powinienem był zabrać cię ze sobą do wioski.
— Nie — powiedziała gwiazda. — Nie powinieneś. Żyję tylko dopóty, póki przebywam w Krainie Czarów. Gdybym postawiła stopę w twoim świecie, stałabym się jedynie bryłą zimnego żelaza z nieba, popękaną i poobijaną.
— Ale ja omal cię tam nie zabrałem! — wykrzyknął wstrząśnięty Tristran. — Zeszłego wieczoru próbowałem.
— Owszem — odparła — co dowodzi, że istotnie jesteś głupkiem, półgłówkiem i… matołkiem.
— Zakutym łbem — podsunął Tristran. — Stale nazywałaś mnie zakutym łbem i osłem.
— Cóż, jesteś tym wszystkim i jeszcze mnóstwem innych rzeczy. Czemu kazałeś mi tak długo czekać? Myślałam już, że spotkało cię coś okropnego.
— Przepraszam — powiedział. — Nigdy już cię nie zostawię.
— Nie — odrzekła z powagą i pewnością w głosie. — Nie zostawisz.
Ich dłonie spotkały się. Trzymając się za ręce, przeszli przez jarmark. Zerwał się wiatr, łopocząc płótnem namiotów i flagami. Z nieba lunął zimny deszcz. Ukryli się wraz z innymi istotami i ludźmi pod płóciennym dachem kramu z książkami. Właściciel pospiesznie wsuwał pudła głębiej pod dach, bojąc się, że zmokną.
— Zmienne niebiosa, zmienne niebiosa. To świeci słońce, to pada rosa — powiedział do Tristrana i Yvaine człowiek w czarnym jedwabnym cylindrze. Kupował właśnie od kramarza małą książkę w czerwonej skórzanej oprawie.
Tristran uśmiechnął się i skinął głową. A ponieważ deszcz zaczął wyraźnie słabnąć, oboje z Yvaine odeszli.
— Założę się, że to jedyne podziękowanie z ich strony, jakiego mogę się spodziewać — mruknął mężczyzna w cylindrze do sprzedawcy, który nie miał najmniejszego pojęcia, o czym tamten mówi, i w ogóle go to nie obchodziło.
— Pożegnałem się już z rodziną — oznajmił Tristran — ojcem, matką — może raczej powinienem rzec: żoną ojca — i moja siostrą Louisa. Nie sądzę, żebym jeszcze kiedyś tam wrócił. Teraz pozostaje nam tylko rozwiązać problem tego, jak umieścić cię z powrotem na niebie. Może mógłbym ci towarzyszyć?
— Nie spodobałoby ci się na niebie — zapewniła go gwiazda. — Zatem… rozumiem, że nie poślubisz Victorii Forester?
Tristran przytaknął.
— Nie.
— Poznałam ją — dodała. — Wiedziałeś, że spodziewa się dziecka?
— Co takiego? — Wiadomość ta wstrząsnęła Tristranem.
— Wątpię, by sama o tym wiedziała. To dopiero pierwszy, najwyżej drugi miesiąc.
— Dobry Boże! Skąd wiesz?
Tym razem to gwiazda wzruszyła ramionami.
— Wiesz — rzekła — bardzo się ucieszyłam, gdy usłyszałam, że nie poślubisz Victorii Forester.
— Ja też — wyznał.
Znów zaczęło padać, ale oni nie próbowali się nawet schować. Tristran ścisnął jej rękę.
— Wiesz — zaczęła — gwiazda i człowiek śmiertelny…
— Tylko w połowie śmiertelny — podpowiedział Tristran. — Wszystko, co dotąd wiedziałem o sobie, o tym kim jestem, czym jestem, okazało się kłamstwem, czy też prawie kłamstwem. Nie masz pojęcia, jakie to cudowne uczucie.
— Kimkolwiek jesteś — odparła — chciałam tylko zauważyć, że prawdopodobnie nigdy nie będziemy mieć dzieci. To wszystko.
I wtedy Tristran spojrzał na gwiazdę i zaczął się uśmiechać. Milczał. Jego dłonie spoczywały na jej ramionach. Stał przed nią i spoglądał jej prosto w twarz.
— Po prostu chciałam, żebyś wiedział — dodała gwiazda i pochyliła się lekko.
Pocałowali się po raz pierwszy, w zimnym, wiosennym deszczu, choć oboje w ogóle nie zauważyli, że pada. Serce Tristrana tłukło się w piersi, jakby nie mogło pomieścić w sobie tej ogromnej radości. Całując gwiazdę, otworzył oczy. Spojrzały na niego błękitne jak niebo źrenice i zrozumiał, że nigdy już się nie rozstaną.
Читать дальше