Straciła Lebannena, odepchnęła go. Był uprzejmy, miły i obcy.
Jakże mężczyźni boją się kobiet, pomyślała, spacerując wśród kwitnących róż. Niejednej kobiety, lecz wielu, rozmawiających ze sobą, pracujących wspólnie, przemawiających w swoim imieniu. Wówczas mężczyźni dostrzegają spiski, zmowy, sidła, pułapki.
I oczywiście mają rację. Kobiety jako kobiety zwykle stoją po stronie następnego, nie obecnego pokolenia. Tworzą ogniwa, które mężczyźni postrzegają jako łańcuchy, więzi traktowane przez nich jak kajdany. Istotnie, sprzymierzyły się z Seserakh przeciw niemu i były gotowe go zdradzić, gdyby naprawdę uważał, że będzie nikim, jeśli straci niezależność. Gdyby był tylko ogniem i powietrzem, pozbawionym ciężaru ziemi, cierpliwości wody…
Lecz słowa te bardziej niż do Lebannena pasowały do Tehanu, jej Therru, nieziemskiej skrzydlatej duszy, która przybyła, by jakiś czas z nią pomieszkać i wkrótce odejść. Tenar wiedziała, że odejdzie, z ognia w ogień. I pasowały do Irian, z którą odejdzie Tehanu. Cóż taka ognista, groźna istota mogłaby mieć wspólnego ze starym domem, który trzeba zamiatać, ze starym mężczyzną wymagającym opieki? Jak Irian mogłaby to zrozumieć? Cóż za znaczenie dla niej, dla smoka, ma fakt, że mężczyzna powinien wypełnić swój obowiązek, ożenić się, spłodzić dzieci, przywdziać jarzmo ziemi?
Pewna własnego braku znaczenia wobec istot przeznaczonych wyższym, nie ludzkim celom, Tenar całkowicie pozwoliła się ogarnąć tęsknocie za domem, nie tylko za Gontem. Czemuż nie miałaby zawrzeć przymierza z Seserakh, która co prawda jest księżniczką, tak jak ona sama była niegdyś kapłanką, lecz która nie odleci na ognistych skrzydłach, bo pozostanie prawdziwą kobietą, istotą ziemi? A do tego zna ojczysty język Tenar! Tenar z poczucia obowiązku uczyła ją hardyckiego i radowała się, że dziewczyna szybko przyswaja obce słowa. Lecz dopiero w tej chwili zrozumiała, iż w istocie prawdziwą radość sprawia jej rozmowa po kargijsku, bo w tych słowach ukrywało się całe jej utracone dzieciństwo.
Gdy dotarła do ścieżki prowadzącej ku rybnym stawom pod wierzbami, ujrzała Olchę. Towarzyszył mu mały chłopiec. Gawędzili cicho. Zawsze cieszył ją widok Olchy, współczuła mu z powodu jego bólu i strachu, i szanowała za cierpliwość, z jaką je znosił. Lubiła uczciwą twarz o miłych rysach i dźwięczny język. Czemuż by nie ubarwić zwykłej mowy kilkoma pięknymi słowami? Ged mu ufał.
Przystając z boku, aby nie przeszkodzić w rozmowie, ujrzała, jak Olcha i dziecko klękają na ścieżce, zaglądając w krzaki. W końcu spod jednego z nich wynurzył się szary kociak Olchy. Nie zwracając uwagi na ludzi, zagłębił się w trawie, stąpając powoli, przyczajony, z płonącymi oczami. Polował na ćmy.
— Jeśli chcesz, możesz wypuszczać go na całą noc — powiedział Olcha do chłopca. — Nie ucieknie stąd i nie wyrządzi żadnych szkód. Uwielbia psocić na świeżym powietrzu, lecz te ogrody są dla niego wielkie niczym cały Havnor. Możesz też wypuszczać go rano, a na noc zatrzymywać przy sobie. Wtedy będzie z tobą sypiał.
— To mi się podoba — odparł nieśmiało chłopiec.
— W takim razie musisz trzymać w sypialni skrzynkę z piaskiem i miseczkę wody, zawsze pełną.
— I jedzenie.
— Owszem, raz dziennie, byle nie za dużo. Jest trochę łakomy. Pewnie myśli, że Segoy stworzył wyspy po to, by on mógł napchać sobie brzuszek.
— Czy łowi ryby w stawie?
Kot siedział w trawie obok jednej z sadzawek i rozglądał się wokół. Ćma odleciała.
— Lubi je obserwować — odrzekł Olcha.
— Ja też — powiedział chłopiec.
Wstali i razem ruszyli nad wodę.
Tenar poczuła nagłe wzruszenie. Olcha miał w sobie wiele niewinności, była to jednak niewinność mężczyzny, nie dziecka. Powinien mieć własne dzieci, byłby świetnym ojcem.
Pomyślała o swoich dzieciach i wnuczętach. Najstarsza córka Jabłka, Pippin… czy to możliwe? Czy rzeczywiście Pippin ma wkrótce skończyć dwanaście lat? W tym bądź w następnym roku dostanie prawdziwe imię. Czas już wracać do domu, czas odwiedzić Dolinę Środkową, wręczyć wnuczce prezent z okazji dnia nadania imienia i zabawki maluchom. Sprawdzić, czy niespokojny Iskra nie zanadto przycina grusze. Posiedzieć i porozmawiać z kochaną córką Jabłko… Prawdziwe imię Jabłka brzmiało Hayohe, nadał je Ogion… O Ogionie Tenar zawsze myślała z miłością i tęsknotą. Ujrzała palenisko w jego domu w Re Albi, ujrzała siedzącego obok Geda. Widziała, jak odwraca swą ciemną twarz, by zadać jej pytanie. Odpowiedziała głośno w ogrodach Nowego Pałacu w Havnorze, setki mil od domu.
— Jak najszybciej zdołam!
* * *
Rankiem, pogodnym letnim rankiem, wyruszyli z pałacu do portu, by wejść na pokład „Delfina”. Mieszkańcy Havnoru urządzili prawdziwe święto, zebrali się na ulicach i przystani, blokując ujścia kanałów dziesiątkami łodzi i łódek, ozdobionych powiewającymi barwnymi flagami. Flagi i proporce łopotały też na wieżach wielkich domów i masztach mostów. Idąc wśród wiwatujących tłumów, Tenar przypomniała sobie ów dzień dawno temu, gdy wraz z Gedem przybyli do Havnoru, przynosząc ze sobą Runę Pokoju, pierścień Elfarran. Miała go wówczas na ręce. Podniosła ją tak, by srebro rozbłysło w promieniach słońca i by ujrzeli je ludzie. A oni wykrzyknęli, wyciągając ku niej ręce, jakby pragnęli ją objąć. Uśmiechnęła się na to wspomnienie. Uśmiechała się, pokonując trap i kłaniając się Lebannenowi.
Król powitał ją tradycyjnymi słowami kapitana statku.
— Pani Tenar, witaj na pokładzie.
Poruszona nagłym odruchem odpowiedziała:
— Dziękuję ci, synu Elfarran.
Przez moment patrzył na nią zaskoczony. Tehanu jednak szła tuż za nią, toteż powtórzył oficjalne powitanie.
— Pani Tehanu, witaj na pokładzie.
Tenar ruszyła w stronę dziobu, przypominając sobie kącik obok kabestanu. Pasażer mógł się tam schronić, nie przeszkadzając krzątającej się wokół załodze, i nadal widzieć wszystko, co dzieje się na pokładzie i poza nim.
Nagle dostrzegła poruszenie na głównej ulicy prowadzącej do portu. Zbliżała się Najwyższa Księżniczka. Tenar z zadowoleniem dostrzegła, że Lebannen, czy może jego ochmistrz, zaaranżował wszystko tak, by mogła przybyć w stosownej oprawie. Konna gwardia torowała drogę w tłumie. Konie parskały i głośno uderzały kopytami. Wysokie czerwone pióropusze, takie same jakimi kargijscy wojownicy ozdabiali swe hełmy, kołysały się na dachu zamkniętego, krzykliwie złoconego powozu, który wiózł księżniczkę przez całe miasto, a także na łbach ciągnącej go czwórki szarych koni. Grupka czekających na brzegu muzyków powitała ją dźwiękiem trąby, bębna i tamburynu. A ludzie, odkrywszy, że pojawiła się księżniczka, którą mogą pozdrowić wiwatami, zakrzyknęli głośno, zbliżając się, na ile pozwolili konni i piesi żołnierze. Powitali ją entuzjastycznymi, choć nieco chaotycznymi okrzykami.
— Niech żyje królowa Kargów! — wołali jedni.
— Nie jest królową! — krzyczeli drudzy, a trzeci:
— Spójrzcie, wszystkie w czerwieni, piękne jak rubiny. Która z nich to ona?
I jeszcze inni:
— Niech żyje księżniczka!
Tenar ujrzała Seserakh, oczywiście ukrytą za welonem, lecz łatwą do rozpoznania dzięki postawie i wzrostowi. Księżniczka wysiadła z powozu i godnie niczym okręt sunęła w stronę trapu. Tuż za nią dreptały dwie dworki w krótszych kwefach, a dalej pani Opal z Hien. Serce Tenar zamarło. Lebannen oświadczył, że w podróż nie wolno brać żadnej służby. Nie płyną po to, by zaznać rozrywek, oświadczył surowo. Każdy, kto znajdzie się na pokładzie, musi mieć dobry powód, by tam trafić. Czyżby Seserakh źle zrozumiała? A może był tak bardzo związana ze swymi niemądrymi rodaczkami, iż zamierza sprzeciwić się królowi? Byłby to bardzo niefortunny początek podróży.
Читать дальше